Ja też nie jestem lekarzem, dlatego w pełni zaufałam specjalistom, którzy prowadzili moją córkę. Nie miałam pojęcia, że z moim dzieckiem jest coś nie tak, rozwijała się prawidłowo, do momentu ukończenia przez nią 3 lat, kiedy zwróciłam uwagę, że potrafi powiedzieć tylko kilka słów. Mało tego. Nie chciała mówić ani powtarzać. Widać było, że sprawia jej to trudność, chociaż wiedziała co chce powiedzieć. Wolała mi pokazać o co jej chodzi albo narysować. Z przedszkola skierowano mnie do ośrodka wczesnej interwencji dla dzieci upośledzonych umysłowo, gdzie po szeregu badań stwierdzono lekkie niedotlenienie i iloraz inteligencji na poziomie 77. IQ w wypadku lekkiego upośledzenia wynosi najwyżej 69, poinformowano mnie więc, że występuje u niej opóźnienie na granicy normy, jednak nigdy tej normy nie osiągnie. Podejrzewano uszkodzenie mózgu w wyniku niedotlenienia, jednak dalsze badania w postaci EEG i rezonansu tego nie wykazały, nie stwierdzono również żadnych ognisk zapalnych czy innych zmian. Po 2 latach systematycznych kontroli i badań skierowano mnie już do poradni psychologiczno-pedagogicznej w moim mieście i właśnie tam orzeczono wobec niej upośledzenie w stopniu lekkim. Przez szereg lat wydawano kolejne orzeczenia z takim samym wynikiem, aż do dnia dzisiejszego. Tyle suchych faktów w dużym skrócie.
I żeby wszystko było jasne: oczywiście, że się cieszę z takiej poprawy u córki i to tak, że tego opisać się nie da. Chciałabym jednak zrozumieć, dlaczego przez tyle lat utrzymywano mnie w pewności, że to upośledzenie zostanie u niej do końca życia, że mimo pracy z nią możliwy będzie postęp, ale tylko do pewnego stopnia, że cofnięcie upośledzenia jest niemożliwe. W wyniku takiego podejścia do sprawy zarówno ja, jak i cała reszta rodziny popełniła szereg błędów w jej wychowaniu, co widać teraz gołym okiem. Po pierwsze: niepotrzebnie zostawiłam ją dwa lata w przedszkolu. Jeden rok by w zupełności wystarczył. Zauważyłam, że w tym drugim roku pobyt w przedszkolu już ją po prostu nudził, nie interesowały już jej zabawy i ciągłe powtórki tego samego w kółko, mogła spokojnie iść do szkoły.
Po drugie: zalecono jej w poradni uczęszczanie do oddziału integracyjnego w "normalnej" podstawówce. Takiego oddziału na naszym terenie nie było, interweniowaliśmy więc u burmistrza wraz z kilkoma rodzicami upośledzonych dzieci i taki oddział udało się utworzyć. Opieka nad nią w tej szkole była moim zdaniem mocno przesadzona. Tzn. traktowano ją tam jak dziecko poważnie chore, trzęsąc się nad nią na każdym kroku. Zero zachęt do przejawów jakiejś samodzielności, do wykazania się inicjatywą. Po prostu totalne stłamszenie. Biorąc udział w szkolnych przedstawieniach teatralnych z udziałem córki wielokrotnie zastanawiałam się o co tu chodzi. Nigdy nie powierzono jej roli, w której trzeba powiedzieć choć kilka zdań, kilku zwrotek wierszyka mogła się nauczyć bez problemu, mimo jej kłopotów z pamięcią krótkotrwałą. Powierzano jej najczęściej role zwierząt, które nic mówić nie musiały, ew. wydawały jakieś odgłosy. Na tle klasy biorącej udział w przedstawieniu córka w ogóle się nie wyróżniała w jakiś negatywny sposób, gdy tymczasem pozostała trójka dzieci upośledzonych wręcz przeciwnie. Wszystkie miały upośledzenie lekkie. Jako, że pozostałe dzieci w klasie wiedziały, że córka należy do tych "innych", była tez przez nie zaczepiana i wyśmiewana. Sytuacja zaczęła się zmieniać, gdy wyniku przeprowadzki musiałam córkę przenieść do 6-tej, normalnej klasy. Nie wspomnę już ile się nasłuchałam, jak to na nią negatywnie wpłynie. Okazało się, że wręcz przeciwnie. Chyba od tego właśnie momentu zaczęło się coś dziać na jej korzyść. W II klasie gimnazjum wychowawczyni zauważyła u córki znaczny postęp i poprosiła mnie o skierowanie jej na badania psychologiczne. Ku zaskoczeniu wszystkich okazało się, że upośledzenie gdzieś zniknęło. Wychowawczyni zresztą stwierdziła, że nie widzi kompletnie córki w szkole zawodowej, raczej w średniej, to szkoła dla niej. Niestety w III klasie, znowu doszło do jakby wycofania się córki z poprzednich postępów. I ostatecznie pani pedagog wraz z wychowawczynią doradziła mi wysłanie córki do zawodówki. W gimnazjum ze strony uczniów nie było problemów jeśli chodzi o traktowanie córki, nauczyciele zdecydowanie bardziej zachęcali ją do samodzielności i udziału w konkursach plastycznych. Z drugiej strony popadali w przesadę podejrzewając jakieś zaniedbania z mojej strony. Przez tydzień córka chodziła pieszo ok. kilometra z dworca kolejowego do szkoły. Zrobiono z tego niesamowity problem wzywając mnie do szkoły. Oprócz tego córka się "wyklepała", że została sama na jedną noc i dzień w domu, gdy my wyjechaliśmy do rodziny. Miała wtedy 16 lat, nie chciała jechać z nami, była w pełni samodzielna, zresztą z tym nigdy nie było problemu, piętro wyżej mieszka jej babcia, więc uznałam, że możemy spokojnie jechać. Zrobiono z tego aferę i nasłano na mnie opiekę społeczną. Myślę, że nie było by tego problemu, gdyby córka była "normalna". Później też okazało się, dlaczego córka się "wycofała". Pod nosem szkoły kierowca wożący dzieci do gimnazjum, molestował ją seksualnie. Pracował nad nią pół roku, aby zdobyć jej zaufanie. Sprawa jest obecnie w sądzie, a córka powoli wraca do normalnego życia, co ułatwia jej normalny kontakt z rówieśnikami w zawodówce. Znalazła sobie nawet koleżankę "od serca". Nigdy nie miała problemów w nauce, z końcowego egzaminu historycznego w gimnazjum uzyskała najwięcej punktów ze wszystkich jej kolegów z klasy.
Obecnie czekam na wyniki kolejnych badań, chociaż już mnie uprzedzono, że orzeczenia prawdopodobnie nie będzie. Cieszę się. Oczywiście, że tak. Ale niepotrzebnie trzymałam córkę pod kloszem, zamartwiając się jak sobie poradzi, gdy mnie zabraknie. Niepotrzebnie mój mąż i jego rodzina traktowali ją jak poważnie chorą i przygłupa (nie przesadzam). Jeszcze dwa lata temu babcia kupowała jej kucyki pony i prowadzała na teatrzyki dla dzieci z podstawówki. Niepotrzebnie mój były już mąż zrobił sobie z niej narzędzie do walki przed sądem, nasyłając na mnie kuratorów sądowych i panie z opieki chcąc dowieść jak się źle opiekuję dzieckiem niepełnosprawnym. Oczywiście jego wysiłki spełzły na niczym. Jeszcze niedawno po ukończeniu gimnazjum chciał ją wysłać do szkoły specjalnej tzw. "szkoły życia". I oczywiście chodziło mu o pieniądze. Dostała by rentę, a on nie musiałby już płacić na nią alimentów. A co najlepsze córka w obecne sytuacji nie chce być zdrowa. Boi się większych wymagań stawianych przez nauczycieli, pasowało jej też traktowanie je przez ojca i jego rodzinę przed którymi grała małe dziecko. Więc chyba oprócz radości mam prawo do odrobiny żalu za to wszystko?