Autor Dynia
Dodany 2018-11-29 18:50
Długo się zbierałam do napisania tego wszystkiego ale niestety nikt nie jest zainteresowany tematem, dlatego postanowiłam napisać na forum, żeby ostrzec każdego niepełnosprawnego, który by chciał wybrać się do Częstochowy. Napisałam do kilku wydawnictw, które wydają gazety katolickie i do Integracji ponad miesiąc temu, dokładnie opisując problem - zero odpowiedzi.
Będzie długo, za co z góry przepraszam, ale nie mogę i nie chcę potraktować tematu po macoszemu.
W październiku pojechałam na pielgrzymkę dziękczynną z grupą pielgrzymów z mojej parafii do Częstochowy. Do wyjazdu przygotowywałam się od dłuższego czasu. 5 lat temu choroba pozbawiła mnie 90% wzroku, a w zeszłym roku posadziła na wózek. W tym roku, gdy tylko usłyszałam od księdza z ambony, że będzie taka pielgrzymka nie wahałam się ani chwili. Uznałam, że to może być ostatni moment, kiedy mogę jeszcze raz zobaczyć Cudowny Obraz i poczuć to, co czułam będąc w Częstochowie z moim dziadkiem, jako kilkuletnie dziecko.
Nie zraził mnie autobus, którym jechaliśmy i do którego musiałam się wczołgać po schodach. Ani padający od samego rana ulewny deszcz. Wszystko miałam wkalkulowane, przynajmniej tak mi się wydawało.
Gdy przybyliśmy na miejsce, do Domu Pielgrzyma, nadal padało. Tutaj zaczęły się pierwsze schody. Pokój na parterze okazał się pokojem na półpiętrze. Żeby się do niego dostać trzeba było pokonać schody. Był przy nich zrobiony prowizoryczny podjazd o kącie skoczni narciarskiej. Mąż, który również jest niepełnosprawny, ale chodzący, bardzo się namęczył żeby mnie pod niego wepchnąć. Dałam mu więc trochę odpocząć, ale już bardzo nalegałam żeby iść „na miasto”. Tak bardzo nie mogłam się doczekać… Droga do kościoła okazała się dla mnie niedostępna – remont. Trzeba było objechać wszystko naokoło, bardzo dużym objazdem, lawirować pomiędzy zaparkowanymi na chodniku samochodami i potężnymi dziurami w nawierzchni. Większość sklepów z dewocjonaliami okazała się dla mnie również niedostępna. Niestety, nasza grupa pielgrzymów chodziła wszędzie razem, my musieliśmy osobno, bo przeze mnie musieliby nadkładać sporo drogi. Ale i tak cieszyłam się, że nie jestem sama i w końcu nie dla integracji z pielgrzymami tutaj przyjechałam, mąż od lat mówił, że chciałby jeszcze raz pojechać do Częstochowy. Wiedziałam, że bardzo tego chce i chciałam mu trochę wynagrodzić te 5 lat opieki nade mną.
Byliśmy odwiedzić źródło św. Barbary mimo padającego deszczu. Na godzinę 16stą była zaplanowana Droga Krzyżowa. Niestety ze względu na padający deszcz nasz proboszcz podjął decyzję, że nie odbędzie się ona na wzgórzach. Trochę żałowałam, bo chciałam zobaczyć piękne figury, którymi zachwycał się mąż, a których nie byłam w stanie zobaczyć z daleka ze względu na słaby wzrok. Humorek był i obiecałam sobie, że tego dnia nic i nikt mi nie zepsuje. Tia...
Aby dojść do miejsca, w którym miała się odbyć Droga Krzyżowa, musieliśmy wraz z mężem pokonać 3x schody. Raz prowadziły w dół żeby z chwilę znowu wdrapywać się na górę. Takie budownictwo. Cóż... Mąż od dawna cierpi na bóle kręgosłupa związane z ciągłym dźwiganiem mnie, a tego dnia dostał naprawdę trudną lekcję… Widząc jak cierpi zrodziła się w mojej głowie decyzja, że zapewne nie przyjdę już na godzinę 20stą na Mszę ani Apel Jasnogórski. Jakby intuicja podpowiadała mi już wtedy, że ten dzień nie skończy się dobrze. W kościele pomogła nam młodzież, za co jestem jej bardzo wdzięczna. Chociaż już wtedy czułam wstyd jeszcze się trzymałam, a w czasie Drogi Krzyżowej modliłam się o dar cierpliwości i pokory.
Po skończonej Drodze Krzyżowej oddaliliśmy się od naszej grupy. I to był błąd. Mąż za wszelką cenę chciał mi pokazać Cudowny Obraz, ale akurat trwała Msza i przekonałam go, że przecież jeszcze tutaj przyjdzie. Już nie pozwoliłam mu dźwigać mnie pod schody, tylko wczołgałam się pod nie na pupie. Byłam smutna… Bardzo smutna, że w tak ważnym dla katolików miejscu nikt nie pomyślał o niepełnosprawnych.
Gdy dotarliśmy do Domu Pielgrzyma męża już bardzo bolało, brał tabletkę za tabletką a ja już wiedziałam, że nie powinnam mu sprawiać dodatkowego cierpienia i balastu. Dlatego gdy przyszła godzina na wyjście do kościoła powiedziałam, że nie idę. Oburzył się i poszedł po jednego z naszych księży, który zaczął mnie przekonywać, że mam się zastanowić dla kogo i po co tutaj przyjechałam. Uniosłam się ponad wszystko i zgodziłam na wyjście. Nikt jednak nie myśli, że w takich momentach jesteśmy zdani sami na siebie i to na męża spada dźwiganie mnie i pomoc. Próbowałam go jeszcze przekonać, że będzie go bolało i miałam jakieś naprawdę złe przeczucia. Nie posłuchałam głosu rozsądku, który mówił mi żeby zostać w pokoju. I przyszło mi za to zapłacić słonymi łzami.
Gdy dotarliśmy wreszcie okrężną drogą do kościoła okazało się, że jeszcze trwa poprzednia Msza. Musiałam znowu zczołgać się ze schodów. Postaliśmy z tyłu żeby nie przeszkadzać i nie przepychać się przez pielgrzymów. Mieliśmy nadzieję, że gdy Msza się skończy spora część ludzi odejdzie i zrobi miejsce. Gdy tylko to się stało strażnicy (ochrona?) zamknęli kratę. Ludzie zgromadzili się pod tą kratą czekając na moment jej otwarcia. My też podjechaliśmy. Niestety za kratą był potężny stopień do pokonania. Już po paru sekundach ludzie otoczyli mnie tak szczelnie, że nie miałam ani możliwości jakiegokolwiek manewru wózkiem ani nawet oddechu. Gdy tylko strażnicy otworzyli kratę tłum ludzi zaczął się kłócić i przepychać, kto będzie stał najbliżej Obrazu. Byłam w szoku… Starzy ludzie pchali się, uderzali mnie z łokci po głowie, usiłowali przesunąć mój wózek, obijali się o mnie nie zważając na to, że coś mogą mi zrobić. Tylko młodzież stała z boku i nawet nie próbowała brać udziału w tej bitwie. Łzy mi leciały ciurkiem po twarzy. Błagałam męża żeby się razem ze mną wycofał, bo bałam się, że zrzucą mnie z wózka. Ale mąż był uparty. Ten jeden stopień do pokonania na tyle nas spowolnił, że nie było już dla nas miejsca. Gdy jedna osoba zajęła miejsce siedzące natychmiast „zaklepywała” te obok siebie jako „zajęte”. To było straszne. Mąż w końcu poddał się i wycofał przed ten jeden, niedostępny dla mnie stopień.
Wierzcie mi, z niejednym zachowaniem i dyskryminacją ludzi już się w swoim życiu spotkałam, ale nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że starzy ludzie w kościele, pod Świętym Obrazem zachowają się jakby otworzyli dodatkową kasę w Biedronce. Do tego podczas rozdawania Komunii Św. ksiądz, i to mojej parafii, ominął mnie jak największą grzesznicę nie dając mi komunii. Mąż krzyczał za nim, że ja też chcę przyjąć komunię. Jeden ze schodzących do wiernych księży był straszne zdenerwowany na panujący tłok i wyżył się na mnie krzycząc, że gdzie ja stanęłam i blokuję mu drogę. A ja nie mogłam się ani trochę przesunąć bo nie miałam możliwości manewru wózkiem. To dopełniło kielich goryczy. Płakałam tak mocno… po cichu… ze skuloną głową, oczami wbitymi w posadzkę. Nie mogłam powstrzymać łez, nie mogłam się skupić na modlitwie. Czułam się taka gorsza, odrzucona, niemile widziana… niegodna aby tam być. Nie chciałam żeby ktokolwiek zobaczył, że płaczę ale teraz, z biegiem czasu, myślę, że może trzeba było płakać głośno, wręcz wyć, żeby wszyscy widzieli i słyszeli, być może wtedy by się opamiętali.
Niestety nie był to koniec przepychanek. Oprócz naszej pielgrzymki była także pielgrzymka z Warszawy i Dęblina. Po skończonej Mszy, przed Apelem Jasnogórskim miałam nadzieję, że uda nam się podejść pod Obraz chociaż na minutę i jakoś ukoi się mój ból gdy zobaczę Matkę Bożą. Niestety strażnicy zamknęli wejście sznurem żeby nikt więcej nie wszedł. Ale ludzie wchodzili, pochyleni, bo ten sznur nie stanowił dla chodzących żadnej przeszkody. Dla mnie był już przeszkodą nie do pokonania. Gdy zaczął się Apel było jeszcze bardziej tłoczno niż na Mszy i wtedy zrozumiałam, że Cudownego Obrazu już nie zobaczę… Na wysokości moich oczu i podczas Mszy i Apelu widziałam tylko tyłki innych ludzi i nic więcej. Zaczęło mi się robić słabo, nie tylko dlatego, że nie miałam czym oddychać, ale zapewne też nerwy zrobiły swoje. Myślałam tylko o tym, że chcę stamtąd wyjść. Wiedziałam, że dla mnie już jest po pielgrzymce. Nocne czuwanie z naszą wspólnotą parafialną od samego początku nie wchodziło w grę. Ze względu na moją chorobę i przyjmowane leki zarwanie nocy nie było możliwe. Wybłagałam męża żeby mnie stamtąd zabrał. Całą drogę powrotną do Domu Pielgrzyma łzy same leciały mi po policzkach. Potem znowu błagałam męża aby poszedł jeszcze, chociaż na godzinę, na czuwanie abym mogła zostać sama i się wypłakać. Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi wybuchłam takim straszliwym, rzewnym płaczem jakim już dawno nie płakałam. Nie umiałam tego powstrzymać, wyrzuciłam z siebie wszystko, prosiłam Matkę Bożą aby zabrała ode mnie ten ból, który czułam. Było mi tak strasznie żal, że tak piękne wspomnienia z dzieciństwa, z Jasnej Góry zostaną zatarte przez obecny pobyt.
Mimo, że pobyt był zaplanowany na 2 dni na drugi dzień mąż już nie zdobył się na przekonywanie mnie żeby rano pójść na Mszę i odsłonięcie obrazu. Poszedł sam i gdy wrócił powiedział, że dobrze, że nie poszłam. Drugi dzień pielgrzymki przesiedziałam zamknięta w pokoju, a mąż funkcjonował na tabletkach przeciwbólowych. Nie potrafiłam się cieszyć tym, że jemu udało się zobaczyć Obraz Matki Bożej, zazdrościłam mu…
W drodze powrotnej już wszystko mnie denerwowało. Nie chciałam na postoju wyjść z autobusu, bo nie chciałam się znowu wczołgiwać po schodach przy wszystkich. Wkurzali mnie pielgrzymi z mojej parafii, przez których musiałam stać w kolejce do toalety, która była przeznaczona dla niepełnosprawnych i zajęta przez zdrowe osoby. A to znowu za ciężkie drzwi, których nie potrafiłam sama otworzyć, a to, że krawężniki. Byłam bardzo wkurzająca i nie do zniesienia. Mimo to mąż miał do mnie ogromną cierpliwość.
Mój mąż bardzo długo walczył o to żebym, mimo choroby, zaczęła wychodzić z domu. Prawie 3 lata przesiedziałam w domu w ciężkiej depresji, ale udało się i w końcu wyszłam z tego. Po tej felernej pielgrzymce miesiąc przesiedziałam w domu. Nie odważyłam się do tej pory pójść na niedzielną Mszę ani na groby bliskich 1 listopada. Sytuacja pod Obrazem uświadomiła mi, że w razie jakiejkolwiek katastrofy, kataklizmu, wojny ludzie mnie po prostu stratują, zadepczą… Mam takie wrażenie, że gdyby nagle objawił się Jezus ludzie rozszarpaliby Go na kawałki, żeby tylko dotknąć i mieć kawałek dla siebie.
Kilka tygodni wcześniej w naszej parafii odbyła się peregrynacja kopii Obrazu i już wtedy miałam przedsmak tego, co spotkało mnie na Jasnej Górze. Starsze osoby, bijące się o miejsce, za wszelką cenę usiłujące dotknąć Obrazu. Pierwsze słowa kustosza, który podróżuje razem z Obrazem, gdy tylko wziął mikrofon do ręki, to nie była modlitwa tylko: proszę nie dotykać i nie pchać się na siłę. Robienie sobie selfie z Matką Bożą… Tylko, że w mojej parafii udało mi się zobaczyć kopię Obrazu z bliska (bo inaczej nie mogę, z 3 metrów obraz jest dla mnie po prostu plamą), przyszliśmy gdy prawie nikogo nie było w kościele, w przerwie pomiędzy nabożeństwami. Na Jasnej Górze nie ma takiej możliwości. Msza jest co pół godziny, kraty otwiera się tylko gdy jest już pełno ludzi. Człowiek niedowidzący, na wózku nie ma szansy w tym wyścigu ze zdrowymi ludźmi.
W Częstochowie czułam się tak, jakbym została ukarana za to, że jestem niepełnosprawna. Żałuję tego wyjazdu i gdybym mogła cofnąć czas wolałabym zachować nadal piękne wspomnienia z dzieciństwa. Dopiero po przyjeździe sprawdziliśmy opinie o Jasnej Górze w google. Wcześniej nie przyszło mi to do głowy, żeby sprawdzać opinie w internecie. Sklepy, restauracje - to rozumiem, ale żeby Jasną Górę? Wtedy zrozumiałam, że gdybym to zrobiła przed wyjazdem zapewne byśmy nie pojechali. Miejsce to opisane jest jako nieprzyjazne niepełnosprawnym. Bez podjazdów i możliwości dostania się samemu do kościoła. Użytkownicy odnoszą się też do zachowania pielgrzymów, jest mowa o tratowaniu się nawzajem, przewracaniu małych dzieci i wyzywaniu. Powiem wprost: nazywają to spędem, a ludzie wg nich zachowują się jak bydło.
W 2009 roku, na portalu niepełnosprawni.pl pojawił się artykuł „Pan Bóg niedostępny”, gdzie opisano m. in. problemy z dostaniem się do budynków kościoła i uczestnictwem w nabożeństwach osób niepełnosprawnych. Uważam jednak, że bariery architektoniczne, które pokonałam czołgając się po schodach, są niczym w porównaniu z zachowaniem ludzi.
Niestety, mimo, że napisałam do kilku katolickich pism, a także do redakcji Integracji nikt nie jest zainteresowany tym tematem, który zapewne nie dotyczy tylko Jasnej Góry. Dlatego tutaj, przez forum, ostrzegam niepełnosprawnych pielgrzymów, że na Jasnej Górze czeka was ogromna przeprawa nie tylko przez bariery architektoniczne ale przede wszystkim zderzycie się z okrutnym zachowaniem ludzi. Nasi księża, mimo, że są w Częstochowie często, nas nie ostrzegli, że pobyt na Jasnej Górze dla osoby niepełnosprawnej może być ciężki.
Osoby niewierzące proszę o powstrzymanie się od kąśliwych uwag. Pojechałam tam bo chciałam i czułam taką potrzebę.