Pozwolę sobie przekazać do przeczytania artykuł reporterki , jest długi ale warty przeczytania.
Autor: Małgorzata Szamocka 11-10-2005, ostatnia aktualizacja 11-10-2005 15:49
Osoby na wózkach inwalidzkich widuję głównie w telewizji, rzadziej na ulicach. Czy jest ich tak niewiele? A może miasto jest dla nich niedostępne z powodu barier architektonicznych? Postanowiłam to sprawdzić. Dotrzeć do pracy na inwalidzkim wózku - mieszkam w podwarszawskiej miejscowości Zalesie Górne, codziennie dojeżdżam do firmy podmiejską koleją i autobusami.
OD ZNAJOMEJ POŻYCZAM WÓZEK.
Chcę go wypróbować, ale mój dom nie jest w ogóle do tego przystosowany. Wąskie korytarze uniemożliwiają dostanie się do kuchni, łazienki, sypialni. Gościa na wózku mogłabym podjąć w ogrodzie. Eksperyment rozpoczynam następnego dnia o 7.40 na stacji podmiejskiej kolejki w Zalesiu Górnym. Wsiadam na wózek z postanowieniem spędzenia na nim dnia. Pierwsze, co mnie uderza, to zmiana widzenia świata - spoglądam na wszystko z żabiej perspektywy. Wytężam mięśnie rąk i... jadę.
Persona non grata
Zaczepia mnie jakaś kobieta: "Może pomóc pani przejechać przez tory?". Dziękuję i staram się sama pokonać ten niewielki podjazd. Koła kręcą się do tyłu zamiast do przodu. Wózek stacza się. Muszę jeszcze silniej i bardziej rytmicznie je obracać. Nie jest to proste. Na peronie spotykam znajomych. Towarzyszy codziennych podróży do pracy. Za-niepokojeni pytają, co mi się stało. Uspokajam ich, że to tylko dziennikarski eksperyment. Nadjeżdża pociąg. Jak do niego wsiąść, skoro od wejścia dzieli mnie przestrzeń co najmniej półmetrowa i trzy schody? Nie będę ryzykować podrzucania kół wózka - niektórzy niepełnosprawni to potrafią, ale to wyższa szkoła jazdy. Rozglądam się, poszukując pomocy. Teraz już wiem, że niepełnosprawny musi mieć w sobie dużo pokory. Ciągle musi prosić kogoś o pomoc. Nie jest to łatwe. Kilku młodych chłopaków szybko wskakuje do wagonu, nie zdążyłam zagadać. Na szczęście moi znajomi chwytają za tył i przód wózka. Trzy osoby, a wnoszą mnie z trudnością. Staram się dostać do przedziału, ale okazuje się, że wejście jest za wąskie. Rozstaw kół wózka to 70 cm, brakuje kilku, żeby człowiek na wózku mógł się dostać do przedziału i podróżować w towarzystwie innych pasażerów. Jestem skazana na samotność i narzekania podróżnych. Wysiadający i wsiadający śpieszą się, a wózek im zawadza. Obijają się o niego i przeklinają.
A ja? No cóż, czuję się jak persona non grata.- Często spotyka pan podróżujących na wózkach? - zagaduję konduktora. - Rzadko, nigdy nie spotkałem takiej osoby samotnie jadącej - odpowiada. - Zawsze ma opiekuna. Dojeżdżamy do stacji Warszawa Śródmieście. To podziemny dworzec podmiejskich kolei, w samym sercu miasta. Wysiadanie z pociągu jest równie trudne jak wsiadanie. Znowu korzystam z pomocy. Ale coraz pewniej i szybciej jadę po peronie. Nagle - uderzam w kant stopnia schodów. Stoję przed prawdziwą piramidą. Jak się stąd wydostać, skoro nie ma żadnej platformy? Windy też nie ma. Trzeba będzie mnie wnieść. Ale jak? Ktoś weźmie mnie na ręce, ułoży na trawniku, a potem wniesie wózek? Gdy rozmawiam o tym z towarzyszącą mi fotografką Anią, zjawiają się policjanci. Dwóch chłopów jak dęby. Oferują pomoc, ale proszą, że by ich nie fotografować. Wstydzą się pomagać niepełnosprawnym? Unoszą mnie, trochę się boję. Gdyby puścili, mogłoby się okazać, że wózek naprawdę będzie mi potrzebny Przypominam sobie słowa przyjaciółki, która przestrzegała mnie przed tym eksperymentem: "Takich rzeczy się nie robi. Nie kusi się losu".
Bariera za barierą
Jak to możliwe, że jeden z najbardziej uczęszczanych dworców w Warszawie jest niedostępny nie tylko dla niepełnosprawnych, ale nawet dla matek z dziećmi w wózkach? Przecież wystarczyłaby zwykła, nawet drewniana, platforma. - Odważna jest pani, że się zdecydowała na taką podróż. Dobrze, że jest pani szczupła - mówią policjanci w trakcie pokonywania 88 schodów. Teraz muszę dotrzeć na przystanek autobusowy. Oddziela mnie od niego podziemne przejście pod rondem na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi. Nie wydostanę się z niego sama, bo tam też nie ma wjazdów i wind. Znowu muszę szukać chętnych do pomocy. Rezygnuję. Czyżby Warszawa usiana była samymi barierami nie do przebycia dla wózków? Czuję się jak obywatel gorszej kategorii, który ciągle musi z czegoś rezygnować, a żeby dotrzeć tam, gdzie chce, wykazywać się niezłym sprytem.
Rezygnując z autobusu, muszę rozłożyć moją podróż na dwa etapy. Najpierw metrem (są tam windy) dostanę się do stacji Politechnika. Tam mam przystanek autobusu, który zawiezie mnie do firmy. Postanawiam jednak zmienić na razie kierunek podróży. Chcę najpierw udać się do Urzędu Miasta st. Warszawy przy placu Bankowym i porozmawiać z kimś na temat architektonicznych barier w centrum stolicy. Do metra też nie jest łatwo wsiąść na wózku. Próbuję pokonać czeluść oddzielającą wagon od krawędzi peronu. Nie udaje mi się podrzucić przednich kółek wózka, aby ją pokonać. Znów korzystam z pomocy.
Po serii perypetii związanych ze znalezieniem wind wywożących na odpowiednie poziomy i w odpowiedni punkt stolicy, docieram przed budynek urzędu miasta. Rozpędzam wózek i nagle mocno uderzam w wysoki krawężnik. Tracę równowagę, a wózek wywraca się do tyłu. Dzieje się to tak szybko, że nawet nie krzyczę. Strażnicy podbiegają. Na szczęście nic mi się nie stało, poza kilkoma siniakami. Panowie grzecznie, ale stanowczo poucza-
ją mnie, że dla niepełnosprawnych na wózku jest przeznaczony objazd wokół budynku, gdzie nie ma wystających krawężników. Skąd mogłam wiedzieć, skoro przy wejściu nie ma informujących o tym znaków? Na wysoki parter budynku urzędu miasta (tam znajduje się informacja dla interesantów) wjeżdżam specjalną windą przeznaczoną tylko dla wózków. Czuję się wyróżniona. Wszyscy są uprzejmi i opiekuńczy. Ale... Pracownicy informują, że wydział, którego szukam, znajduje się w innej części miasta. W budynku niedostępnym dla niepełnosprawnych - ma windę starego typu, do której wózki się nie mieszczą. Żeby załatwić sprawę, trzeba zadzwonić i ewentualnie umówić się z urzędnikiem gdzieś na mieście, ale radzą mi wysłać pismo pocztą lub mailem, wyłuszczyć problem i czekać na odpowiedź...
Inna perspektywa
Wracam do metra. Znowu korzystam z pomocy przy wsiadaniu i wysiadaniu. Na stacji Politechnika, pierwszy raz od rana, spotykam chłopaka na wózku. Jest z nim opiekunka. Śpieszą się na badania. - Proszę tam nie jechać, tamta winda jest nieczynna - ostrzegają w biegu. Śpieszą się na przystanek, bo ich nisko-
podłogowy autobus za chwilę odjedzie. Następny jest za godzinę. A mój autobus? Jak długo będę musiała czekać?
Mam szczęście, podjeżdża po paru minutach. Kierowca spuszcza platformę po której wjeżdżam do środka. Przypinam się do barierki specjalnymi pasami bezpieczeństwa. Wyglądam przez okno - znane miejsca wydają mi się jakieś zmienione. To pewnie przez tę inną perspektywę widzenia. Wysiadanie nie jest trudne. Teraz tylko sprint po chodniku i już będę w pracy. Rozpędzam się i potykam o wystającą płytę chodnika. Tracę równowagę
i znów leżę na trotuarze. To już nie są żarty, potłuczenia są naprawdę bolesne. Jestem marnym kierowcą wózka - to pewne. W końcu docieram do pracy. Ale jestem tak zmęczona, że kiepski ze mnie pożytek... Postanawiam zrealizować teraz drugi punkt mojego planu - wybiorę się do centrum handlowego. Nie mam już ochoty na podróż autobusem. Zamawiam taksówkę dla osoby na wózku. Okazuje się, że odpowiednie wozy ma jedynie MPT (Miejskie Przedsiębiorstwo Transportowe), ale przy przyjmowaniu zamówienia żądają ode mnie numeru orzeczenia o przyznanej grupie niepełnosprawności. Dlaczego? Ponieważ przewóz niepełnosprawnych jest dotowany z funduszy miasta. Do 20 km niepełnosprawni płacą stałą taryfę 15 zł, powyżej - 1 zł za każdy dodatkowy kilometr. Przekonuję ich, by w ramach wyjątku przyjechali po mnie. Poza kierowcą taksówki w samochodzie jest osoba, która pomaga przy wjeżdżaniu i wyjeżdżaniu wózka, zapina pasy. Podróżuje się wygodnie, ale jest to możliwe tylko od 8 rano do 22. MPT dysponuje kilkoma takimi wozami. Są wykorzystywane przez cały czas.
Goło, niewesoło
W centrum handlowym zaczynam rajd od sklepów z ciuchami. Nie w każdym łatwo jest dostać się do półek i wieszaków, jeśli siedzi się na wózku. Urzeka mnie haftowana bluzeczka. Jadę do przymierzalni, ale wejście jest za wąskie. Znowu projektanci za-pomnieli o niepełnosprawnych. Gdybym chciała zmierzyć bluzkę, musiałbym publicznie się rozebrać. Goło, ale wcale niewesoło Przychodzi mi do głowy, że każdy student architektury i architektury wnętrz powinien obowiązkowo spędzić co najmniej dzień na inwalidzkim wózku. Po takim doświadczeniu zawsze chyba zastanowiłby się, czy będzie to miejsce przyjazne dla osoby na wózku. Bluzki nie biorę, bo nie kupuję w ciemno. Miła ekspedientka namawia mnie: "Przecież może pani zwrócić towar w ciągu trzech dni". Mogę, ale musiałabym tu znowu przyjechać... Trochę zniechęcona chcę odpocząć w kinie. Okazuje się, że nie mam prawa do wyboru rzędu na sali. Osoby na wózku są skazane na siedzenie w pierwszym rzędzie. Rezygnuję. Kiszki grają mi marsza, więc w jednej z knajpek zamawiam grecką sałatkę. W supermarkecie bez trudu robię zakupy na kolację. Odbieram zdjęcia z wakacji w fotograficznym studiu. Bez trudu wypłacam gotówkę w bankomacie, w empiku przeglądam pra-sę. Gdybym rzeczywiście jeździła na wózku, to na wywiady umawiałabym się w centrach handlowych. Gładka nawierzchnia, dostępne windy, toalety, knajpki - tu niepełnosprawny nie musi się czuć jak obywatel drugiej kategorii. Ale niestety, w małych miastach centrów handlowych nie ma.
Zniewolony umysł
Jest godzina 16. Trzeba wracać do domu. Jak!? Ach, tramwajem i kolejką. Tym razem czekam 40 minut na niskopodłogowy tramwaj. Oczywiście trzeba mnie wnieść. Jadę cztery przystanki do dworca Warszawa Służew. A potem z trudem pchając wózek po nierównym trotuarze (krawężnik przy przejściu dla pieszych jest tak wysoki, że nie można go pokonać bez czyjejś pomocy), docieram na wiadukt. W dole jest peron. Oczywiście, nie ma zjazdu, tylko mnóstwo schodów, i to pod ostrym kątem. Czekam, aż pojawią się jacyś silni faceci. Są. Licealiści, którzy wracają po zajęciach. Znoszą mnie we czterech, wnoszą też do pociągu. Do Zalesia Górnego docieram o godz. 18. Kiedy schodzę z wózka, nogi się pode mną uginają. Jestem wykończona. Bolą mnie wszystkie mięśnie, boli mnie głowa i żołądek (pewnie z emocji). Przekonałam się, że gdybym nie mogła chodzić, musiałabym zmienić charakter mojej pracy. Nie mogłabym być już dyspozycyjnym reporterem, który stale jeździ w teren. Zmuszona byłabym pisać w domu, kontaktując się z rozmówcami poprzez internet. Ten dzień na wózku uświadomił mi, że niepełnosprawność ruchowa odbija się na sprawności umysłowej. Dlaczego? Po prostu głowa jest cały czas zajęta tym, jak sobie poradzić z barierami, które napotyka się na drodze. A najgorsze jest to, że traci się wolność. Człowiek na wózku jest uzależniony od innych, od tych, którzy chcą mu pomóc. Czy trzeba samemu wsiąść na wózek, żeby ta bolesna prawda dotarła do serca