www.niepelnosprawni.plStrona główna forum
forum.niepelnosprawni.pl - Nie jesteś zalogowany
Strona główna forum Regulamin i pomoc Szukaj Rejestracja Logowanie
Poprzedni wątek Następny wątek Wyżej Wątek ogólne / BARIERY architektoniczne i nie tylko / Czego spodziewamy się po swoim życiu? (4060 - wyświetleń)
- Autor OWSIAN Dodany 2008-06-30 17:14
Na tak postawione pytanie, prostej odpowiedzi nie ma. Nie ma, ponieważ jesteśmy różni i co jednemu z nas wydaje się ważne, dla drugiego jest nieistotne. A to oznacza, że mamy różne oczekiwania, bo różne mamy pragnienia. Inne też przyświecają nam – ambicje.

Pośród nagromadzenia tych sprzecznych żądań wobec siebie, łączy nas tyko jedno: chcemy żyć NORMALNIE. Ale czy to nasze pragnienie jest realne? Myślę, że wątpię.
Chcemy żyć normalnie, zwłaszcza wtedy, gdy zaczynamy narzekać na pogarszający się stan zdrowia. Gdy zaczynamy dostrzegać, że dzieje się nami coś złego, np. chodzimy gorzej i wolniej, a nasze ręce nie potrafią utrzymać szklanki z herbatą.

Nasz pewny, śmiały, odważny krok zmienia się, staje się strachliwy, rozdygotany i ostrożny. Nagle stwierdzamy, że częściej, niż w lesie, w górach, lub nad jeziorem, można zobaczyć nas w przychodni, że nieuchronnie stajemy się bywalcami lecznic, a choroby nie oszczędzają nas i prześladują coraz częściej.

Chcemy żyć. Z zazdrością patrzymy na ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, co to znaczy – niemoc. Są zdrowi, potrafią poruszać się tam, gdzie my już nie potrafimy istnieć bez nich.

Z zazdrością patrzymy na naszych znajomych, patrzymy, jak oddalają się od nas, jak powiększają dzielący nas dystans i nikną za horyzontem, jak przestajemy się rozumieć i z każdym postępem naszej choroby jesteśmy dla nich coraz bardziej obcy, coraz mniej realni.

Nie mają pojęcia o świecie naszych zmartwień. Naiwnie myślą, że nigdy się w nim nie znajdą, że ominie ich nasz los. Nasz los, to bezustanny świat pomyłek, niepowodzeń, trwożliwego rozglądania się za nadzieją.

To świat obaw, złego samopoczucia i wiecznych iluzji, świat opatrunków, protez i odleżyn.

Przedtem należeliśmy do świata ludzi zdrowych. Teraz mamy własny. Zamknięty i szczelny. Bliźni z naszego poprzedniego życia, nie chcą do niego wejść. Bronią się przed nim. Boją się nas. Nie wiedzą, jak się wobec nas zachować, jak z nami rozmawiać.

Są sztuczni, spięci, a ich reakcje świadczą o zakłopotaniu. Dopóki poruszaliśmy się jak oni, dokąd nie wyróżnialiśmy się z otoczenia i nie trzeba było iść trzymając nas za rękę, mogli udawać, że jest, jak przedtem, że nic się nie stało.

Jak mogą go sobie wyobrazić, skoro ich największym bólem było zwichnięcie nadgarstka? Jakie mają doświadczenia z prawdziwym cierpieniem, skoro przez całe swoje życie nie byli ani razu u lekarza, szpital znają tylko z reportaży telewizyjnych, a o problemach naszej Służby Zdrowia słyszeli w Wiadomościach?

Czekamy więc, by ktoś zajął się definitywnym rozwiązywaniem naszych problemów, by jakaś niekanapowa partia, oprócz szachrajskich zapewnień o tym, jak to chce nam ułatwić życie, zaczęła wreszcie wprowadzać w czyn swoje szumne obietnice.
Nadrzędny Autor Malwa Dodany 2008-06-30 19:14
Panie Owsianko!
Pisałam już w innym wątku,po przeczytaniu pańskiego postu i cytuje poniżej:
Podziwiam pański talent do pisania,prosze to wykorzystać maksymalnie i zasypywać listami wszelkie organizacje rządowe,rzeczników praw,sejm i senat,bo przecież nikt z tych grup na naszą stronę internetową nie zajrzy.
                                                         TAK---                  " Chcemy żyć. Z zazdrością patrzymy na ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, co to znaczy  niemoc. Są zdrowi, potrafią poruszać się tam, gdzie my już nie potrafimy istnieć bez nich.

Z zazdrością patrzymy na naszych znajomych, patrzymy, jak oddalają się od nas, jak powiększają dzielący nas dystans i nikną za horyzontem, jak przestajemy się rozumieć i z każdym postępem naszej choroby jesteśmy dla nich coraz bardziej obcy, coraz mniej realni"
******************
Pyta Pan -czego się spodziewamy?Oczywiście pomocy medycznej,leczenia,kontaktu z rodziną ,innymi ludżmi.Przeważnie jednak jest inaczej.
Nie odpowiedział Pan na moje pytanie-apel jednocześnie,czy wykorzystuje Pan swoj niekwestionowany talent do pisania odpowiednio,
tzn,czy pisze Pan do oragnizacji rządowych,rzeczników,wszelkiej maści decydentów o sprawach niepełnosprawnych,chorych?
Tutaj,na forum marnuje Pan swój dar.My to wszystko wiemy, cierpimy mniej lub bardziej zamknięci w swoich środowiskach.
Tylko nieliczne grupy niepełnosprawnych maja swoje związki,stowarzyszenia .
Czytanie wypowiedzi Pana, to tylko rozdrapywanie ran, najwyrażniej jestem masohistką,bo zajrzałam co nowego Pan napisał.
Więcej tego błędu nie powtórzę.
Natomiast powtórzę apel,proszę pisać gdzie się da o sprawach tu poruszanych.

Życzę sukcesów i pozdrawiam .
Nadrzędny - Autor OWSIAN Dodany 2008-07-01 13:05 Zmieniony 2008-07-01 13:08
Mówi Pani: z tymi tekstami, to nie pod ten adres. Że DOSKONALE wiecie, w czym rzecz i nie trzeba Was (ON) przekonywać. Dlatego chciałbym wyjaśnić, że NIE PISZĘ TYLKO TU, bo tu zamieszczam niewiele. Większość moich tekstów znajduje się w przepastnych szufladach rozmaitych urzędów i choć niektóre z nich wysłałem wiele lat temu, to do dziś nie otrzymałem na nie odpowiedzi.

Interesuje mnie społecznikostwo.  Zastanawiam się nad irytująco marną przyszłością niepełnosprawnych. Są  oni, jak emeryci i renciści, specyficzną, dyżurną i naiwną grupą społeczną potrzebną politycznym partiom jedynie do zebrania odpowiedniej liczby głosów w dniu wyborów. Natomiast w dzień po wyborach powracają do swojej szarej rzeczywistości i znowu są opuszczeni, bezradni, zagubieni w absurdach.

Od przeszło 40 lat choruję na stwardnienie rozsiane (SM), a mam ich 60, jestem więc człowiekiem skazanym na jej codzienne przezwyciężanie. 
Leżałem w niejednym szpitalu, przez 7 lat przebywałem w charakterze pensjonariusza w Domu Opieki, do miasta jeżdżę na wózku, bo na dłuższych odcinkach poruszam się z trudem, za to po mieszkaniu - w miarę samodzielnie.

II

Dlaczego jest źle? Kiedy zastanawiam się nad tym, przypomina mi się  opowiadanie Malcolma Lowryego – "Lapis", autora głośnej powieści  "Pod wulkanem".
Akcja rozgrywa się w szpitalu. Jeden  z współpacjentów głównego bohatera zwierza mu się, że nad historią jego choroby, nad ustaleniem diagnozy i dalszym leczeniem osobiście czuwa jeden z najlepszych tutejszych medyków.

Myśl, że jest pod opieką, że ktoś zajmuje się jego sprawą, pozwalała mu przetrwać pobyt w tym miejscu, pozwala mu żyć nadzieją na wyzdrowienie.

Lecz gdy nareszcie, po paru tygodniach bezskutecznego oczekiwania na lekarza, dostrzegł go na korytarzu, podszedł do niego i starał się dowiedzieć, jak tam z jego  problemem, zdziwiony lekarz zapytał go, kim jest i na co się skarży, bo go nie pamięta.

I druga przypowieść, tym razem z kolekcji moich niepowodzeń: w trakcie wędrówek po urzędach zdarzało mi się spotykać z tak zwanymi decydentami. Kiedy po raz pierwszy miałem rozmowę z oficjelem, z radości, że mogę mu przedstawić sprawę, z którą do niego przyszedłem, nie wiedziałem, gdzie mam się podziać.

Byłem otumaniony ze szczęścia, że przy nim siedzę, że docierają do mnie jego wzniosłe sentencje, że w końcu doczekałem się wizyty u człowieka obdarzonego inteligencją.

W trakcie rozmowy każdy z tych notabli wykazywał zrozumienie dla prezentowanych przeze mnie zagadnień, uznawał trafność i zasadność moich argumentów, wspólnie ze mną zastanawiał się, jak należałoby je  rozwiązać, obiecywał pomoc, jednym słowem wychodziłem z ich gabinetów podniesiony na duchu, usatysfakcjonowany tym, że w końcu znalazłem kogoś zdolnego do odczuwania cudzego losu.

Lecz gdy po tygodniu nie następowały żadne tej rozmowy reperkusje, szedłem do nich jeszcze raz. Witali mnie jak dobrego znajomego, już od progu zapraszali do wnętrza swoich pokoi, uśmiechali się nawet, tyle że już na początku rozmowy kazali mi przypomnieć, co mnie gnębi.

Wchodziłem do ich biur, siadałem w fotelu i zaczynałem od nowa. Mówiłem, przytaczałem, powoływałem się na przepisy, paragrafy i ustawy.

W lot chwytali, w czym rzecz. Jak poprzednio, ubolewali nad absurdami dotykającymi niepełnosprawnych, ofiarowywali się z pomocą, obiecywali, że pogadają z innymi dyrektorami wydziałów, a to z Architektem Miasta, a to z Lekarzem  Wojewódzkim.

I znowu wychodziłem od nich z optymizmem, z wiarą  i ufnością. Ale moja otucha, optymizm oraz pozostałe niedorzeczności, legły w gruzach, gdy odwiedzałem ich po raz trzeci i gdy po raz trzeci musiałem przypominać, z czym przychodzę.

Tego rodzaju eskapad miałem w swoim życiu od pioruna i trochę, wszystkie razem wszelako nauczyły mnie ostrożności, rezerwy, sceptycyzmu.

III

W trakcie jednego z kolejnych pobytów na oddziale, mój Profesor z Kliniki Neurologii w B., zaproponował mi zorganizowanie Stowarzyszenia chorych na SM. Opracowałem statut, skrzyknąłem chętnych, zarejestrowałem je, założyłem konto, postarałem się o przydział trzyizbowego pomieszczenia.

Dzięki finansowej pomocy Pana Jacka Kuronia, uzyskałem niezbędne środki na organizacyjne cele i wyposażyłem stowarzyszenie w konieczne meble, ksero i komputer. Zajęło mi to sporo lat, ale działa z każdym rokiem coraz prężniej.

Wkrótce zrzekłem się funkcji Prezesa SSM, bo zabrałem się za zorganizowanie stowarzyszenia stowarzyszeń, transmisyjnego pasa pomiędzy związkami np. Głuchych, Niewidomych, Cukrzyków, Stwardnienia Rozsianego. Organizacja ta, która w moim założeniu miała zastąpić bezwolny rejonowy oddział TWK i połączyć środowisko poprzez koordynację działań i wzajemną wymianę doświadczeń, w początkowej fazie liczyła przeszło dwadzieścia ugrupowań.

Niektóre związki, np. Narządu Ruchu, Związek Niewidomych czy Niesłyszących, były wielotysięczne i silne. Zespolone z mniejszymi, jak Psychologiczne Towarzystwo Pomocy Inwalidom, zrzeszającymi zaledwie kilkudziesięciu ludzi, powinny wywierać znaczącą i odczuwalną presje na zdrowych, ponieważ występując pod jednym sztandarem, stanowiąc zwartą reprezentację w rozmowach z Lekarzem Wojewódzkim, Prezydentem Miasta czy Wojewodą, mogłyby łatwiej i szybciej osiągnąć zamierzone rezultaty.

Choćby w systemowym niwelowaniu architektonicznych barier. A także w likwidowaniu psychicznych uprzedzeń dzielących społeczeństwo pod względem ubytków zdrowia.

Przynajmniej tak mi się wydawało.

Ale szybko zostałem sprowadzony z obłoków na ziemię: organizacja przemieniła się w roszczeniowy jarmark, bo ani chorzy, ani zdrowi, nie kwapili się do wzajemnego zrozumienia i poznania. Byłem więc rozgoryczony mizernymi efektami raczkującego tworu i groteskowymi trudnościami przekonywania urzędowych ludzi, a także częstymi i zaciekłymi kłótniami wśród chorych, nie potrafiących zrezygnować z branżowego egoizmu. Odczuwałem to szczególnie boleśnie, gdyż nie sądziłem, że i wśród chorych może istnieć ŚWIADOMA NIETOLERANCJA.

Cisza w mediach

Uczestniczyłem w wyborach na radnego w B. Od razu, by nie było nieporozumień, zaznaczę, że nie mam pretensji o to, że przegrałem wybory, że, moim zdaniem, byłbym lepszym kandydatem, niż aktualni radni. W ten małostkowy sposób wypowiadać się mogą tylko głupcy, a więc nie ja.

Mam za to pretensję do lokalnych dziennikarzy.
Jako jeden z niewielu, prowadziłem na swoim  ONETOWSKIM blogu, pierwszą w Polsce internetową kampanię wyborczą. Na blogu występowałem pod własnym nazwiskiem. Zamieściłem też swoje zdjęcie.

Przez krótki czas, na początku istnienia WOZiR - u przy UW, podjąłem pracę w charakterze reprezentanta ludzi przewlekle chorych i niepełnosprawnych.

Miałem głupawą nadzieję, że jako chory i otrzaskany z problemami inwalidów będę mógł podejść do ich spraw w sposób rzetelny. Lecz nie liczyło się zdanie człowieka doświadczonego przez los; bezduszność jest ciotką braku wyobraźni.

Pisałem listy do urzędów, do instytucji zajmujących się pomocą socjo - medyczną i integracją, jednak prócz epistolarnych wyrazów znudzonego poparcia, żaden wysoko postawiony cep nie kiwnął palcem, a wszyscy Niedzielni Samarytanie proponowali mi, bym na własny koszt podjął się tej pracy, oni zaś chętnie ją zaakceptują, więc gdy pisząc setny list w tej sprawie, otrzymałem lakoniczną odpowiedź przeznaczoną dla kretyna, stwierdziłem, że już nie interesuje mnie młócenie słomy.

Przedstawiałem na blogu swój szczegółowy  program rozwiązań spraw medycznych i socjalnych. Zaprojektowałem i przedstawiłem ankietę przeznaczoną dla chorych, niepełnosprawnych i ich opiekunów. Pomogłaby ona zorientować się w rzeczywistych potrzebach mojego środowiska, a zarazem byłaby punktem wyjścia do stworzenia Banku Danych o tych grupach społecznych (byłaby realna możliwość ubiegania się o finansową pomoc UE na zorganizowanie wspomnianego tu banku).

Opowiadałem, o co mi chodzi, jakimi metodami oraz w jakiej kolejności co należy zrobić.

Lokalna telewizja, radio i gazety zostały przeze mnie powiadomione, lecz w żadnym z tych nośników nawet kulawej wzmianki nie znalazłem o tym fakcie.

Mam pretensję do dziennikarzy o to, że pomimo powiadomienia ich o wszystkich przytoczonych tu faktach, w audycji radiowej, wszyscy zaproszeni do dyskusji oświadczyli, że ŻADEN Z KANDYDATÓW NIE PRZEDSTAWIŁ PROGRAMU.

Pomoc też kosztuje!

Ważni zjawiali się w moim życiu i zanosili się od empatii, tylko przed wyborami. A już następnego dnia, mieli W GŁĘBOKIM POWAŻANIU TE DURNE PROBLEMY NIEKOMPLETNYCH.

Przed wielu laty, po upadku komuny, w początkowym okresie ząbkowania naszego kapitalizmu, panował ogólny kociokwik: niebardzo wiedziano, co wolno, a czego – nie, pozwolono mi więc na BEZPŁATNE prowadzenie w gazecie XYZ rubryki omawiającej problemy ludzi sprawnych umownie.

Ale wkrótce przyszedł nowy szef tejże gazety i oznajmił mi, że jeśli chcę dalej bawić się w pomoc, to powinienem za to ZAPŁACIĆ. Zatem przestałem wierzyć w bociany, kapustę i serce na stołku.

PS.

Przyzwyczaiłem się do braku reakcji na moje słowa. Co nie oznacza, że się pogodziłem z olewaniem. Informowałem o konieczności opracowania szczegółowych i profesjonalnych ankiet chorych, ludzi wymagających natychmiastowej i wszechstronnej pomocy. Zaproponowałem uwzględnienie w niej takich czynników, jak wiek, rodzaj i przebieg choroby, warunki życia, dochody, zainteresowania, dostęp do przychodni zdrowia, szpitala, sanatorium, lekarza – specjalisty, psychologa, rodzaj stosowanej rehabilitacji, dostęp do miejsc publicznych, wykształcenie i pracę. Listy z powyższą prośbą wysłałem do Polskiego Związku Niewidomych w B., Polskiego Związku Głuchych. Podałem swój adres i numer telefonu. I co? I nic.

Ps.2

O losie inwalidy decyduje człowiek niekompetentny, lecz zdrowy. Jest przekonany, że do śmierci nic mu nie będzie dolegać, że już na zawsze pozostanie sprawny. Sądzę, że decydenci powinni przejść niedługi, a intensywny kurs obłożnego chorowania, tak, jak przydarzyło się pewnemu projektantowi szpitala, którego dopadł wylew i znienacka znalazł się w sytuacji warzywa. Kiedy po odzyskaniu przytomności chciał zajść do toalety, nie mógł, więc go tam zawieziono. Lecz nie do środka.

Dalej musiano go przetłoczyć przez za wąskie drzwi i za wysoki próg uniemożliwiający wjazd wózkiem. Jakżeby inaczej: zwymyślał się, że nie przewidział, że przestrzeń pomiędzy łóżkami na salach powinna być dostosowana do wymiarów wózka, i, jak to z neofitami bywa, obiecywał mi, że jak się tylko wygramoli z niedołęstwa, zacznie kombinować mądrzej. Niestety, opamiętanie przyszło za późno: zmarł.

pozdrawiam
Nadrzędny Autor 62norbi Dodany 2008-07-02 23:46 Zmieniony 2008-07-02 23:59
Panie Owsian


Człowiek zdrowy nigdy nie będzie myślał realiami chorego człowieka do czasu kiedy choroba lub wypadek go dopadnie... Nawet inwalida sprawniejszy od mniej sprawnego będzie miał z tym problem, a cóż dopiero gnuśny urzędas patrzący tylko wypić kawę, pogawędzić przez telefon lub komórkę i zgarnąć niebotyczną kwotę wynagrodzenia za "pierdzenie w fotel". Wtedy kiedy ja szukałem pracy to co tydzień przez 4 lata jeździłem 20 km w jedną stronę do urzędu zatrudnienia aby pooglądać zawsze te same twarze ludzi w tej samej sprawie, usłyszeć jedną i tą samą odpowiedz: Pracy nie ma, proszę przyjść za tydzień... Za drzwiami tego biura dochodziły odgłosy śmiechów, żartów i zapach świeżej kawy a kolejka rosła i rosła, aż do momentu gdy mój ojciec się zdenerwował i wszedł bez zapukania, wtedy piłująca sobie paznokcie  "Pani Urzędniczka" powiedziała uniesionym, rozkazującym tonem:  Proszę czekać za drzwiami na wezwanie... Wtedy tato pokazał jej "gdzie koza ma miód"... Jak walną w te biurko pięścią zaczął wrzeszczeć: Ja już mam miejsce pracy dla mojego syna... To miejsce jest tu w tym biurze ponieważ mój syn tez potrafi wypić kawę i żartować, śmiać sie i za każdym razem ludziom mówić: Proszę przyjść za tydzień.... Uważam, że pisząc, chodząc i prosząc z wiarą że się coś załatwi po dobroci, okazując szacunek nic się nie "WYCIĄGNIE" z gnuśnych urzędasy... Według mnie trzeba przyjść nie sam, tylko z całą grupą do biura i od razu walnąć w biurko lub nawet je wywrócić do góry nogami a potem każdego urzędasa tak przycisnąć do ściany, że narobi przez portki w fotel... Wtedy Pana zapamiętają za pierwszym razem... Innego sposobu nie ma na tych urzędasy... Ponieważ my z naszych skromnych zarobków, emerytur i rent płacimy podatki na ich tłuste pensje... My ich wybraliśmy aby oni nam służyli a nie odwrotnie... To oni mają wszystko robić aby  usprawniać życie wyborcom a nie wyborca urzędasom służyć..

Z poważaniem:
Nadrzędny - Autor Boginka Dodany 2008-07-01 17:09
Hmm - widzę że zmienił Pan pseudonim. Nieznacznie ale jednak.

Ad rem - czytam, czytam. I zastanawiam się kim dokładnie są "my", w których imieniu Pan mówi. To że są to ludzie inni niż np. ja, to oczywiste - nigdy nie należałam do ludzi zdrowych (choć także nigdy do tych najbardziej chorych, ba daleko mi do tego), nie uważam, żeby moi znajomi naiwnie nie mieli pojęcia o problemach związanych z niepełnosprawnością (mają bardzo ograniczoną wiedzę, ale przecież ja też nie wiem wszystkiego...). Wiem, że wielu z nich miało znacznie ciekawsze przeżycia niż złamanie nadgarstka, a kilku z nich cierpiało tak, że... no nieważne. Część jest też "sprawna" tylko z nazwy - po prostu nie mają papierów na swój problem, bo nie uznali za sensowne ich wyrabiać, a choroba o stan prawny nie pyta. Nie patrzę na ludzi z zazdrością (jeszcze?) i stają mi się raczej bliżsi niż dalsi. Słowem - ja się do tego Pańskiego świata nie nadaję. I nie wiem, czy z tego powodu się smucić, czy cieszyć. Bo jeżeli przepustką do niego jest żal po stracie, wieczne gorzkie iluzje, kilkadziesiąt lat rozczarowań i respirator, zanik mięśni albo paraliż na stałe, to może lepiej dla mnie, żebym jak najdłużej znajdowała się "po drugiej stronie barykady". A właściwie nie po drugiej stronie, tylko okrakiem na niej - ani tam, ani tu. Ciekawe gdzie z tym świecie, który Pan opisał jest miejsce na siedzenie na barykadzie...

Pozdrawiam słonecznie.
Nadrzędny Autor 62norbi Dodany 2008-07-01 17:38
Dopóki, rząd i ZUS nie zmieni postępowania w stosunku do "&#8211" na lepsze to nigdy nasze cierpienie się nie zmniejszy a życie dla nas będzie jeszcze większą udręką niż dotychczas....
Poprzedni wątek Następny wątek Wyżej Wątek ogólne / BARIERY architektoniczne i nie tylko / Czego spodziewamy się po swoim życiu? (4060 - wyświetleń)

Powered by mwForum 2.16.0 © 1999--2008 Markus Wichitill