Dziś kilka spostrzeżeń i refleksji na temat wiary a raczej jej braku. Jesteśmy głównymi aktorami scen, w których nie potrafimy przyznać się do tego, że wierzymy. Że wierzymy w Boga, w to, że jest dobrem i miłością. Skoro nie w Boga to, w co, w co wtedy wierzycie? Czy w to, że zło, nienawiść i beznadzieja są większe, silniejsze a może leprze? Z własnego doświadczenia wiem, że w życiu musi być wszystko wypośrodkowane żeby nie popaść w skrajność, która może spowodować, że przedwcześnie poddajemy się. Opadamy bezwładnie na dno i czujemy jak zbliża się to, co nieuniknione, smak porażki. Upadając na dno cały nasze życie niczym krótkie filmiki stają przed oczami, i dręczy nas myśl: przecież mogłem inaczej, przecież to nie musiało tak się kończyć i czemu to mnie spotkało... Przecież mogłem iść z Bogiem, skoro inni mogą to i ja mogłem szerzyć dobro i budować królestwo Boże na ziemi.
Co dziennie staczamy jakieś bitwy, bitew o autentyzm, spokój naszych sumień, o godne życie i szacunek. Te bitwy są nieuniknione i nikt za nas ich nie stoczy! Pewnie nie jedną z nich już w swoim życiu przegraliście i nadal przeżywacie porażkę, choć staramy się ją czymś lub kimś zagłuszyć -zagłuszyć gorycz porażki i ból, który po niej został. Warto jednak zrobić rachunek sumienia i zrobić listę bitew wygranych. Podliczyć nasze sukcesy, to, co zupełnie sami osiągnęliśmy mimo przeciwności napotykanych na naszych ścieżkach. W sumieniu katolika jest ważne żeby, choć raz stoczyć bitwę o Boga. Nie musimy robić z siebie męczenników, chodzi mi o te, codzienne, dobre bitwy… bitwy czy zrobić znak krzyża przed kapliczką, czy pomóc ubogiemu, porozmawiać z samotnymi, czy wyciągnąć rękę do osoby, która nas kiedyś skrzywdziła.. Zauważyłem, że w tych czasach ci ludzie, którzy na koncertach robią dłońmi znak Lucyfera nie potrafią zrobić znak krzyża. A wystarczy, że stoczymy o Chrystusa, choć jedną bitwę, bo On całą wojnę za nas wygrał już ponad 2000 lat temu.