(jeśli kogoś nudzą takie przydługie, może nawet przynudnawe opowieści, nie musi czytać; )
Nie wiem od czego zacząć... chciałbym opisać sytuację jak najdokładniej a jednocześnie, mimo, że wypowiadam się całkowicie anonimowo, nie chcę wdawać się w zbyt intymne szczegóły...
Parę lat temu znałem pewną kobietę... minął jakiś czas zwykłej, niewinnej znajomości... i zwróciła moją uwagę... Wcześniej w sumie też zwracała, ale nie przyglądałem się jej pod TYM kątem, bo trwałem w przekonaniu, że to dla mnie "za wysokie progi". :D Wreszcie stało się to, co się stać musiało... przebywająca w moim otoczeniu osoba, o tak pasującym mi charakterze nie mogła dłużej pozostawać mi obojętna.. tak też obojętna mi być przestała, to było półtora roku temu. Przez kupę czasu zastanawiałem się, czy to aby na pewno "TA". ;D Miałem z nią dość częsty kontakt, co pozwalało mi na "czytanie między wierszami" z jej zachowania, z jej słów, z jej poglądów...
Myślałem długo, bo aż 6 miesięcy, zanim zdecydowałem się jej powiedzieć, że coś więcej dla mnie znaczy. Bardzo szybko poinformowała mnie, że ma dość poważne problemy zdrowotne z nerkami i żebym "dał sobie z nią spokój"... no i zaczęły się schody... ;D
Jak mam ją przekonać, że jej choroba nie jest dla mnie ciężarem... że mnie nie przeraża, nie zraża, nie obraża... i cokowiek by wstawić innego z "~raża" na końcu, też nie!
Jak przekonać, że miałem okazję się nad tym wielokrotnie, długo i poważnie zastanowić i nie jest to coś, co by mnie od niej jakkolwiek odpychało! Że nie przeszkadzałoby mi nawet, gdyby jeżdziła na wózku! (póki co, nie jeździ ) ;D
Kiedy ją poznałem, nie wiedziałem o jej chorobie... Ale kiedy tylko sprobowałem się do niej zbliżyć... to od razu zaczęła mnie stopniowo "uświadamiać" ;D (z czasem robiła to coraz dobitniej) ;D
I robiła to w świętym przekonaniu, że bardzo szybko zniechęcę się do niej, że zacznę ją widzeć inaczej... nie jako kobietę, ale jako "resztkę z tego, czym była"(to jej słowa), itp...
No i teraz nie wiem, czy aż tak mało mi ufa, aż tak mało wierzy w moje uczucie, że jest przekonana, że zerwie się ono przy pierwszej byle trudności? Przy pierwszej byle konfrontacji? Skąd jej się biorą takie myśli w głowie? Jak może mnie tak nisko, tak płytko oceniać? Dlaczego boi się uczucia? Przez niemal rok czasu, od kiedy pierwszy raz napomknęła mi, że ma problemy zdrowotne, wciąż wyciąga na mnie co jakiś czas "ciężki kaliber" ;D Rzuca we mnie stwierdzeniami typu, że "pozwalając mi się z nią związać, bardzo by mnie skrzywdziła"... itp.
Nosz cholera... jak mam ją przekonać że nie była, nie jest i nigdy nie będzie dla mnie żadnym ciężarem?! Znam osobiście kogoś, kto opiekuje się osobą poważnie niepełnosprawną, i wiem że były baaaaardzo podobne problemy... Pytałem się o radę, jak ta dziewczyna sobie poradziła z chłopakiem, który ją non stop odtrącał, twierdząc, że nie zasługuje na nią, że będzie tylko cierpieć przez niego... Rada jaką dostałem, to żeby "wziąć za mordę" w stylu "chcesz, czy nie, jesteśmy razem, i bez dyskusji! I jeszcze mi będziesz za to dziękować!".. ... no niby fajnie, ale jakoś ja uważam, że to nie jest dobra metoda :/ Nie jestem zwolennikiem "Pokochania na siłę". A do tego ona ma bardzo twardą osobowość i silne poczucie własnej godności.. kogoś takiego raczej nie ciągnie się za włosy do jaskini... Na pewno można inaczej... no właśnie... tylko jak???
Czy ktoś ma jakieś doświadczenia z podobnym przypadkiem? Jak można przekonać kogoś, że choroba nie jest dyskwalifikatorem w moich oczach, że ona dla mnie jest warta każdej chwili, którą jej poświęcam. Że widzę w niej wspaniałą kobietę, bez względu na to, co ta małpa jedna o sobie gada... i cokolwiek by się działo, to zdania o niej nie zmienię.
Ona mi cholernie pasuje. Nie mam już 18, czy 20 lat, mam sporo więcej, mam już jakieś doświadczenie życiowe i nie jestem kretyniem niezdolnym rozróżnić ludzi z którymi mi dobrze, od tych z którymi mi źle... Jestem osobą świadomą, zaradną, pomysłową, nie zrażającą się trudnościami. Dla mnie nie ma problemów nie do rozwiązania. Nie wiem, czy więcej życia przeżyłem, czy więcej mi jeszcze zostało, równie dobrze mogę przecież jutro wpaść pod samochód... ale kiedy uczciwie rozliczam swoją przeszłość, to wiem że przez całe swoje dotychczasowe życie nie spotkałem nikogo, z kim bym się tak super dogadywał.. z kim bym tak fantastycznie trafiał nawzajem w humor, z kim bym się tak cieszył zwykłymi, przyziemnymi, szarymi szczegółami codziennego życia... przy kim starałbym się, dbałbym nie tylko o tego kogoś, ale i o siebie, czuł lepszym człowiekiem, i wiem, że nigdy nikogo takiego drugiego nie dam rady spotkać. Z nią się nie da nigdy nudzić! Ma w sobie taką głębię, że możnaby ją penetrować całymi latami i wciąż pozostałaby do końca niezbadana... I mówię to całą świadomością, po ponad półtora roku, od kiedy zacząłem ją "zgłębiać". : )) Każdy ma inny charakter, każdy ma inny gust. Ja mam akurat taki. Dla mnie ona jest mądra, niesamowicie inteligenta, dowcipna, ciekawa, pociągająca. Jej z kolei się wydaje, że ja cały czas widzę w niej tylko iluzję, że nie dostrzegam prawdy, która jest... okropna... Fakt, charakterek to ona ma trudny, już dawno temu stwierdziłem, że pod tym względem to chyba najtrudniejsza kobieta jaką mi się zdarzyło spotkać w życiu Gdyby jakakolwiek inna choćby w połowie była taka "trudna", to już dawno dałbym sobie spokój. :DDD
Ale samo sprawianie, że się uśmiecha jest dla mnie niemal orgiastycznym przeżyciem... Nie będę tu opisywać, jak mi się śni, bo nie jest to erotyczne forum, powiem tylko, że działa na mnie w każdy możliwy sposób. I podszedłem do sprawy też od drugiej strony: postawiłem ją sobie w różnych najgorszych okolicznościach: na wózku, unieruchomioną na łóżku, wymagającą nieustannej opieki... w różnych sytuacjach, kiedy jest na prawdę ciężko... miałem na to kupę czasu... myślałem nad tym poważnie.. bo wiem, że to nie sztuka się pochopnie zdeklarować... bo potem życie potrafi przykro zweryfikować... Zastanawiałem się wielokrotnie.. i wiem, że nic nie jest w stanie mnie do niej zrazić. Nic nie jest w stanie mi przesłonić tego, jaka jest chrolernie fajna dla mnie, tego jak mi dobrze w jej towarzystwie. Tylko jak do diabła mam ją o tym przekonać? Od razu mówię, że jakakolwiek "terapia grupowa, czy tam rodzinna" odpada, najpierw musiałaby mi przecież zaufać, inaczej nawet łańcuchem bym jej na coś takiego nie zaciągnął... Ma bardzo silną osobowość i tu jest właśnie ten mój pies pogrzebany. Jak przekonać silną kobietę, że jest dla mnie KOBIETĄ, ATRAKCYJNĄ KOBIETĄ! Jak wbić do tego cholernego łba, że ja się nie załamię, nie poddam, że jej nie zostawię, nie oleję, że stchórzę, że się nie zniechęcę, że mi się nie znudzi, nie spowszednieje, nie stanie się nigdy żadnym ciężarem, że zdania nigdy nie zmienię, że to, co jej powtarzam od roku jest prawdą, że mówię szczerze, że jest mi z nią dobrze, nawet kiedy jest wredna czy załamana, że, do jasnej cholery, ona mi nigdy nie zbrzydnie! Bez względu na to czy jest zdrowa, czy chora.
No ja nie wiem, kurde... czy ja mam też na to zachorować, żeby zaczęła mnie traktować jako godnego partnera??? Myślałem nad tym, żeby oddać komuś nerkę, może to by ją wreszcie przekonało, że podchodzę do tych spraw poważnie. Tylko, że póki co nie wiem, jaką ona ma grupę krwi. Gdyby okazało się, że zgodną, to bym sobie pluł w brodę do końca życia...