o żeby być zdrowym ,to raczej to kącika cuda
Ale mamy jedno marzenie ,żeby nasz syn Mati miał ciocię -wujka którzy o nim niezapominają odktórych dostanie zabawkę ,słodycze ,czy inny drobiazg który może ucieszyc dziecko odserca
Czasem bywa ciężko, ale przez te wszystkie lata przyzwyczaiłam się do tego, że nikt mi w życiu nie pomaga. Zamieszkaliśmy razem z Tadkiem i przez jakiś czas udawało nam się wieść w miarę normalne życie. Pracowaliśmy, cieszyliśmy się sobą. Jak szczęśliwa rodzina. Brakowało nam tylko jednego – dziecka.
W 2005 roku się udało. Zaszłam w ciążę. Mimo tego, że ja miałam wtedy już 41 lat, a Tadek 37, cieszyliśmy się jak dzieci. Byłam w czwartym miesiącu ciąży, szczęśliwa i radosna. Ale ta radość trwała krótko. Lekarze zdiagnozowali u mnie raka szyjki macicy. Dlaczego moje życie nie może w końcu być normalne? – myślałam załamana.
Lekarka, która prowadziła moją ciążę zaleciła aborcję. „Proszę pozbyć się tego problemu” – powiedziała do mnie, gdzie „problem” oznaczał moje nienarodzone dzieciątko… Usłyszałam też, że jeśli nie usunę tej ciąży, ona nie będzie mnie leczyć, bo to za duże ryzyko…
Wyszłam z gabinetu lekarki i poryczałam się. Po drodze wstąpiłam do pierwszego napotkanego kościoła i modliłam się. Modliłam się o siłę nie tylko dla siebie, ale również dla Tadeusza, bo wiedziałam, że jak się dowie, będzie to dla niego ogromny cios. Nie wiem, jak długo tam siedziałam. Byłam w transie i cały czas miałam w głowie słowa lekarki, która kazała pozbyć się problemu.
Moje modlitwy zostały wysłuchane. Wkrótce w Cieszynie odbywało się sympozjum onkologiczne. Poszliśmy tam z Tadeuszem, słuchaliśmy wystąpień lekarzy. Udało nam się spotkać z prof. Zielińskim, onkologiem z Warszawy. Powiedział mi wtedy, że w czasie ciąży albo rak się przestanie rozwijać, albo będą duże problemy, żeby mnie uratować przy porodzie. Kazał mi jednak przyjechać do siebie do Warszawy i wtedy zaczął mnie leczyć, a moją ciążę powierzył swojemu znajomemu z Tych…
Prof. Zieliński uspokoił mnie i nie bałam się już tak bardzo porodu. Tadek miał mniej siły. On się wahał i rozważał, czy aborcja nie będzie dla mnie bezpieczniejsza. Ale ja nie chciałam słyszeć o zabiciu naszego dziecka!
15 kwietnia 2006, w Sobotę Wielkanocną, wszystko się zaczęło…
Akurat szykowałam jedzenie na Wielkanoc, kiedy odeszły mi wody. Pojechaliśmy do lekarza i już mieli mnie przygotować do porodu, gdy okazało się, że Mateuszek (bo wtedy wiedzieliśmy już, że będzie chłopak) zaplątał się w pępowinę. Decyzja była błyskawiczna – cesarskie cięcie. Nie zgodziłam się jednak na narkozę, ponieważ nie byłam pewna, czy się po niej obudzę. Pragnęłam choć przez chwilę zobaczyć moje dziecko. Widziałam więc wszystko, jak lekarze mnie rozcinali, jak wyjmowali Mateuszka, słyszałam jego krzyk… Ciąża zatrzymała raka i przeżyłam. Zostałam mamą, a Tadeusz tatą. Byliśmy w końcu pełną rodziną.
Mateuszek rósł, zajmowałam się nim w domu, a Tadek pracował w garbarni. Żyliśmy spokojnie, odwiedzałam lekarzy, bo wciąż musze być pod ich kontrolą. Nasze szczęście trwało jednak tylko dwa lata… U mnie pojawiły się przerzuty i guzy mam też na węzłach chłonnych, a Tadek…
W 2008 roku Tadek w pracy podniósł coś ciężkiego i wypadły mu trzy dyski. Koledzy z pracy przywieźli go do domu, zadzwoniliśmy po karetkę. Przyjechali, zbadali i powiedzieli, że wyjdzie z tego. Mijały dni, a stan Tadka zamiast się poprawiać, tylko się pogarszał. Sześć dni później zadzwoniliśmy po karetkę drugi raz. Tym razem lekarz zauważył, że stan Tadeusza jest poważny i zabrali go do szpitala. Od razu wzięli go na stół operacyjny. Lekarze mówili jednak, że najpierw będą ratować jego życie, a dopiero potem zdrowie. Tadek miał już nigdy nie chodzić…
Znów tragedia, myśleliśmy, że to już koniec. Tadeusz był bliski załamania i przez pierwsze miesiące po wyjściu ze szpitala musiałam pilnować, żeby nie popełnił samobójstwa. Przetrwaliśmy jednak i to. Tadeusz zapisał się na rehabilitację i od niedawna, wbrew zapowiedziom lekarzy, próbuje chodzić. Na razie robi to dość nieudolnie i o kulach, ale to i tak jest ogromny postęp i jestem z niego dumna, że się nie poddał.
Nasze jedyne źródło utrzymania, to obecnie renta męża w wysokości 870zł miesięcznie. Nie wystarcza nam nawet na leki. Często musze wybierać, lekarstwa, czy jedzenie, o innych rzeczach nie wspominając. Ciężko nam jest, ale najważniejsze, że jesteśmy razem. W grudniu 2010 roku stanęliśmy też przed ołtarzem i po siedmiu latach bycia ze sobą w zdrowiu i chorobie, zostaliśmy w końcu małżeństwem. Co będzie dalej? Mam nadzieję, że tylko lepiej…