Ja nie podchodzę do pomocy jako do kwestii „zaspokojenia sumienia” – to nie jest tak, że sumienie mnie gryzie, więc je czymś zapcham, a raczej tak że jak chcę i mogę, to czemu miałabym nie pomóc? Ale właśnie chcę i mogę.
Na takiej też zasadzie nie jestem wolontariuszem w jadłodajni albo w noclegowni dla bezdomnych, bo ani mi to dobrze fizycznie nie wychodzi, ani nie zawsze czułabym się bezpiecznie. Cieszę się, że są inni ludzie, którzy to robią, ale ja nie muszę. Dlatego też zresztą jestem taką fanką organizacji pozarządowych – mam gdzie ludzi odsyłać.
Zdarzyło mi się np. ze dwa, trzy razy że jakiś napotkany bezdomny się do mnie „przyczepił” (np. niby miał iść w kierunku Dworca, ale jak przyszło nam się rozstawać to pytał, czy może pójść jeszcze ze mną). I przyznam, że wtedy celowo szłam wcale nie do własnego domu, na przykład. No bo może facetowi po prostu brakowało zwykłej ludzkiej sypatii, ale z drugiej strony ja mam posturę i sprawność fizyczną pijanego pingwina – gdyby chciał mnie np. okraść, byłoby niewesoło. Podobnie omijam szerokim łukiem, jak ktoś jest ewidentnie podpity - też człowiek i może pomocy potrzebuje, ale wolałabym, żeby udzielił jej ktoś, kogo trudniej np. pobić.
Czy ta kobieta była przyzwoitą, bezpieczną osobą, to się nie dowiemy – było i minęło. Może też decyzja, że woli najpierw pójść do hotelu na nocleg była z jej punktu widzenia lepsza (bo owszem, jak ktoś oferuje dom to z jednej strony miło, a z drugiej strony też tak u obcego człowieka...). Ale decyzja, że się z tym nie czujesz bezpiecznie jest sensowna.
(Trochę z innej beczki: dlatego śmieszy mnie zwyczaj stawiania „pustego talerza” na wigilię jako symbolu gościnności – bo ten talerz to często taka „fikcja literacka”. Powinni talerz stawiać ci, co naprawdę obcego przyjmą. I u mnie by nie stał, do czego się uczciwie przyznaję).