Nie lgnąłem do konfesjonału. Byłem uodporniony na zdawkową kurtuazję: nic nie mogło mnie nakłonić do patetycznych zwierzeń. Tym bardziej wtedy, gdy wyczuwałem, że pytającego nie obchodzą moje niewygody, a wspomina o nich tylko po to, by zaspokoić wścibstwo.
Bo nawet jeśli mu powiem co mnie nurtuje, na przykład, dlaczego wyglądam tak, jak wyglądam, to przecież nie podtrzyma konwersacji. Prędzej zachowa się tak, jakby już od dawna wiedział, co powiem i na wylot znał wszelkie moje złe strony.
W każdym razie poradzono mi, bym rzucił w diabły dotychczasowy tryb życia, oderwał się od bezpłciowych rozmyślań i zawitał do Poprawczaka. Zapewniano, że tylko tam odnajdę ukojenie, a może nawet podreperuję nadszarpnięte zdrowie.
Zrobiono mi badania, bo ostatnio dokuczał mi ucisk w głowie – ciągłe, powolne rozsadzanie czaszki, które promieniowało na całą lewą stronę skroni i sprawiało, że nie mogłem się skupić przez dłuższą chwilę.
Przenikały mnie wspomnienia, w których zdawałem się tkwić niby w rzeczywistym świecie. Zamroczony swoją „świadomą nieświadomością”, przebywałem w nich chętniej i częściej, aniżeli dotąd.
Potrafiłem orientować się w gąszczach napadowych olśnień. Uważałem, że moje wizje i lęki są autentyczne i można do nich przywyknąć. Nie są sprzeczne ze sobą, a przeciwnie, uzupełniają mi szarą rzeczywistość.
Miałem nadzieję, że to im właśnie zawdzięczam lepszą egzystencję: teraz i w przyszłości, której nie zamierzałem zmieniać.
Rozróżniałem je, klasyfikowałem, traktowałem z jednakową pieczołowitością. Nawet wykluczające się, rażąco odmienne, istniały we mnie na równych prawach.
Przerzucałem się od jednego skojarzenia do drugiego, swobodnie przechodziłem pomiędzy urojeniami, omamami, iluzjami.
Było tak, jakby między nimi rozpościerał się jednokierunkowy pomost, kładka, której nikt, oprócz mnie już nie mógł zobaczyć.
Twierdziłem, że wszystkie moje wspomnienia są konieczne, bo każde, analizowane z osobna, stanowiło rezultat następnego, początek lub koniec nowego łańcucha, esencję myśli zawartej pomiędzy tym, co widoczne, a tym, co nierealne.
Urojenia, omamy i iluzje - to była rzeczywistość, którą ceniłem i akceptowałem. Stanowiła rezultat znanego świata, w którym mogłem poruszać się bez ruchu, nie opuszczając łóżka, pokoju, wózka.
Starczyło zamknąć oczy, wyciągnąć się w wannie lub na materacu, włączyć radio z organową muzyką wywołującą we mnie dreszcze, aby przenieść się w inne rejony, aby żyć bez przeszkód i usprawiedliwień, bez szukania wyjaśnień, jakimi w przeszłości zlepiałem, sztukowałem i łatałem swój żałosny los.
Dowodziłem, że nie tylko materia nie znosi próżni. Utrzymywałem, iż pustki nie tolerują również przeżycia: jedne zastępują drugie; wymieniają się niezbędnością.
Zdarzenia, których nikt poza mną nie pojmował, zachodziły na siebie, występowały razem i równolegle. Przeszłość i przyszłość stawały się teraźniejszością, monolitem. Białe nie różniło się od czarnego, miłość od nienawiści, piękno od brzydoty, choroba od zdrowia.
Nie było rozziewu między tym, kim jestem, ani przez jaki okres. Ludzie, zwierzęta, przedmioty ulegały transformacjom, więc zdawałem sobie sprawę, że nie ma się czym przejmować i o co zabiegać, bo niezależnie od usiłowań, życie i tak wytnie jakiś żarcik.
Wypadki nie miały historii, wszystko się łączyło i nakładało na siebie, przebiegało w zawrotnym tempie, było „czasem przeszłym - chwilowym”. Działo się w przyspieszeniu, co wyglądało, jakby wahania, uskoki z wytyczonego kierunku, odczucia i wrażenia stanęły nieruchomo, w jednym rozedrganym i martwym punkcie, a całość mojej egzystencji zaczynała być dwuznaczna: zdarzała się w jednym czasie, lecz w różnych miejscach. Dotyczyła tylko mnie, tylko moich spraw.
Wydawało mi się, że każde zdanie ma swój nie odnaleziony sens, zmierza do wyjaśnienia, znajduje się na właściwym miejscu, potwierdza istnienie ukrytego przede mną, indywidualnego celu życia.
Poprzednie przeszkody, hamujące i zawracające z drogi, przestały mnie prześladować, zarzucać stereotypami. Świat był mi podporządkowany: kręcił się zgodnie z moim nastrojem. Szybko, gdy byłem wesoły, ociężale i po równi pochyłej, gdy byłem nie w sosie.
Czułem, że nie ma dla mnie barier, wątpliwości, zastojów i sideł. Wypadki, których przedtem nie mogłem wyjaśnić, układały się teraz w jednolity system sprzężeń. Przybierały prostą i oczywistą formę. Zbudowane były z jasnych i zrozumiałych zdań. Lecz zdania te w innych budziły paniczny lęk, napięcie, podczas gdy ja, na zewnątrz, prezentowałem wygładzoną z bólu twarz.
Wyrok był druzgocący, zresztą nie spodziewałem się innego. Więc pojechałem.
całość w PDF:
https://studioopinii.pl/wp-content/uploads/2021/07/1-MARTUSIA-POPRAWCZAK-I-JA.pdf