Opinia publiczna w Polsce już chyba przyzwyczaiła się do skandali związanych z systemem publicznej opieki zdrowotnej. Wielokrotnie pojawiały się informacje o korupcji, pijanych lekarzach na dyżurach, kumoterstwie w środowisku lekarskim. W związku z aferą w łódzkim Pogotowiu Ratunkowym sugerowano nawet iż lekarze w celu odniesienia korzyści majątkowych mordowali swych pacjentów. Przyczyn tych patologicznych zjawisk dopatruje się najczęściej w chorym systemie funkcjonowania publicznej opieki zdrowotnej w Polsce.
Nikt już chyba nie sprzeciwia się opinii że polska publiczna opieka zdrowotna jest w bardzo złym stanie, a szanse na rychłą poprawę są prawie żadne. Swój urzędowy optymizm stracili już nawet funkcjonariusze państwowi odpowiedzialni za ochronę zdrowia. Radosny optymizm, byłego już, ministra Łapińskiego, sądzącego że projektowana przez niego kolejna reforma, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki uzdrowi służbę zdrowia, został zastąpiony przez chłodny pragmatyzm obecnego szefa resortu zdrowia - ministra Balickiego.
Kulejąca etyka
Służba zdrowia obfituje w skandale związane z postawą etyczną lekarzy. Od pewnego czasu praktycznie nie ma tygodnia, w którym prasa by nie donosiła o nagannym postępowaniu lekarzy. Rok temu całą Polską wstrząsnęła sprawa, którą wspólnie zajmowali się dziennikarze Gazety Wyborczej i Radia Łódź - korupcji w łódzkim pogotowiu ratunkowym, którego pracownicy mieli udzielać informacji o zgonach firmom pogrzebowym. Szczególnie bulwersujący w tym przypadku był - nie wyjaśniony do dzisiaj - wątek dotyczący okoliczności śmierci niektórych pacjentów pogotowia. Sugerowano celowe nieudzielanie pomocy, lub nawet zabójstwa dokonywane przez personel medyczny w celu zwiększania ilości zgonów, za informacje o których lekarze mieliby otrzymywać gratyfikację od przedsiębiorców pogrzebowych.
Tajemnicą poliszynela jest też skala płatnej protekcji w publicznej służbie zdrowia. W wielu szpitalach krążą już półoficjalne cenniki za dokonanie różnych zabiegów medycznych, za opiekę pielęgniarską, za nadzór lekarza o wyższej pozycji czy kwalifikacjach. Stowarzyszenie Pacjentów "Primum non nocere" posługuje się nawet określeniem "mafia profesorsko-ordynatorska", określając tym mianem grupę wyżej umiejscowionych w hierarchii lekarzy, żywotnie zainteresowanych zachowaniem status quo w zasadach funkcjonowania systemu opieki zdrowotnej. Zdaniem Stowarzyszenia, grupa ta czerpie poważne zyski osobiste, korzystając z infrastruktury medycznej, opłacanej ze środków publicznych.
Znane są też akcje tego stowarzyszenia związane z nagłaśnianiem informacji o błędach lekarskich oraz z występowaniem w imieniu ofiar takowych błędów, ścierających się sądownie ze środowiskiem lekarskim. W związku z niewielką ilością wygranych spraw o błędy w sztuce lekarskiej, pokutuje opinia iż ze środowiskiem lekarskim w tej kwestii jest prawie niemożliwością wygrać.
- Niezależnie od ciężaru winy lekarza, bardzo trudno go pozbawić prawa wykonywania zawodu - komentuje Adam Sandauer, prezes Stowarzyszenia Pacjentów "Primum non nocere" - Nie zależy nam na odsuwaniu lekarzy od pracy, ale na chronieniu pacjentów przed ich błędami.
Paradoksem jest, że w procedurze sądowej stosowanej przez polski wymiar sprawiedliwości, jako biegli w sprawach o błędy w sztuce występują częstokroć koledzy, lub nawet podwładni oskarżonych. Rodzi to poważne wątpliwości co do bezstronności opinii takich biegłych.
- Domagamy się wprowadzenia systemu ubezpieczeń od skutków błędnego leczenia, tak, by poszkodowany przez lekarzy pacjent nie musiał latami - często bezskutecznie - dochodzić swoich praw i dostać odszkodowanie. Ludzie są w sytuacji beznadziejnej, sprawy cywilne ciągną się nawet do 10 lat, prokuratura umarza sprawy, tuszuje się błędy lekarskie. Jest skandalem, żeby ofiary dowodziły przez kilka lat, że są ofiarami nie otrzymując w międzyczasie żadnej pomocy. Od państwa domagamy się zaś, by błędy lekarskie nie były tuszowane - mówi Sandauer.
Niestety nie widać woli rozwiązania tego problemu, pomimo szumnych deklaracji zarówno w środowiskach lekarskich, jak i w wymiarze sprawiedliwości. Od kilku tygodni opinia publiczna jest też regularnie bombardowana informacjami o pijanych lekarzach pełniących dyżury lub przyjmujących pacjentów w szpitalach. W ciągu ostatnich tylko miesięcy można było usłyszeć o pijanych lekarzach w Toruniu, Człuchowie, Łodzi i nietrzeźwej lekarce w Kielcach.
Długi i koperty
Zdecydowana większość placówek publicznej służby zdrowia jest zadłużona, kłopoty finansowe ma większość regionalnych kas chorych - niektóre z nich (jak np. Dolnośląska) znajdują się na krawędzi bankructwa. Same tylko zobowiązania szpitali wynoszą około 6 mld złotych. Poważnie jest zagrożony także byt uzdrowisk. Również i ten typ lecznictwa dotknęły poważne problemy finansowe - kasy chorych kontraktują z roku na rok coraz mniej zabiegów przyrodoleczniczych.
Również pracownicy służby zdrowia coraz odważniej domagają się zmian mających przynieść im poprawę sytuacji finansowej. Łódzki samorząd lekarski, kierowany chyba aktem rozpaczy, zaproponował zalegalizowanie "kopertówek". Według propozycji lekarzy, pacjenci mieliby opłacać oficjalnie ponadstandardowe usługi.
- W sprawie korupcji jest sposób na to, żeby to zlikwidować. Otóż należy ją po prostu usankcjonować. Umożliwić, żeby pacjent chcący być załatwiany przez danego lekarza miał możliwość przyjść do szpitala i powiedzieć do tego lekarza: Panie doktorze. Ja chciałbym, żeby pan mnie operował. Proszę uprzejmie. Proszę zejść do kasy na dole i zapłacić odpowiednią kwotę - stwierdza dr Grzegorz Krzyżanowski z łódzkiej Izby Lekarskiej.
Niestety w polskich realiach takie rozwiązanie doprowadziłoby dość szybko do sytuacji, gdzie mniej zamożni ludzie staliby się pacjentami trzeciej kategorii. - To straszne, co powiem, ale biedni ludzie będą gorzej leczeni - dodaje doktor Krzyżanowski.
Lekarskie przepychanki
Trudno nie oprzeć się wrażeniu iż decydentom brakuje pomysłu na rozwiązanie tego węzła gordyjskiego. Jest on już tak zaplątany, że nieustanne próby jego rozwiązania tylko komplikują stan służby zdrowia. A na odważne jego przecięcie brak zgody politycznej, czy może raczej brak odwagi do podjęcia radykalnych decyzji mogących przełożyć się na pogorszenie nastrojów czy to ogólnospołecznych czy pewnych tylko grup. Radykalne zmiany mogą nie spodobać się wyborcom - więc ich wprowadzenia nie zaryzykuje żadna partia polityczna.
Jaki jest koń - każdy widzi. Publiczna służba zdrowia znajduje się w stanie zapaści. Wyjątkiem są placówki, które w tej rzeczywistości finansowej względnie dobrze sobie dają radę.
Wielkopolskie szpitale nadal nie podpisały umowy z kasą chorych. Nie godzą się na niższe o 10 % w stosunku do ubiegłego roku kontrakty. Dyrektorzy mają poparcie związkowców. Pracownicy liczyli, że po udanej restrukturyzacji szpitali, przyjdzie czas na podwyżki. Po tym, jak nie udało się podpisać umów, prawnicy zastanawiali się, czy kasa mogłaby chociaż dać zaliczkę na działanie szpitali. Porozumienia nie osiągnięto, a negocjacje trwają.
Na spokój we Wrocławiu też nie można liczyć ze sprawą szpitala im. Rydygiera. Władze województwa dolnośląskiego przygotowały projekt uchwały o likwidacji placówki. W szpitalu od kilku tygodni trwa protest personelu. Zdaniem władz, wszelkie próby poprawy sytuacji w szpitalu nie przyniosły efektów. Tymczasem - według pracowników - właśnie restrukturyzacja szpitala przyniosła oszczędności: koszty utrzymania zmniejszono o 500 tys. zł. Ostateczna decyzja w sprawie szpitala zostanie podjęta przez sejmik wojewódzki. Dług wrocławskiego szpitala wynosi około 26 mln zł.
Na Górnym Śląsku po referendum w sprawie strajku generalnego, zdecydowana większość uczestników opowiedziała się za protestem. Jego organizatorzy ze śląsko-dąbrowskiej "Solidarności" twierdzą, że odpowiedź "tak" wcale nie musi oznaczać natychmiastowego rozpoczęcia strajku. Chodzi o swego rodzaju sondaż wśród pracowników. Byłby to też ważny argument w czasie ewentualnych rozmów z ministrem.
W Zachodniopomorskiem też nie ma spokoju. Przykładem jest swego rodzaju bunt anestezjologów ze szpitala w Policach. Lekarze chcą odejść z pracy, bo nie godzą się na proponowaną obniżkę zarobków o 15%. Władze szpitala twierdzą, że cięcia płac są potrzebne, bo inaczej placówka utonie w długach. Bezradne jest też starostwo Polic. Od 1 lutego szpital, nie mając anestezjologów, może stać się zwykłą przychodnią.
Małopolski Związek Pracodawców Zakładów Opieki Zdrowotnej wystosował do ministra zdrowia apel o zagwarantowanie świadczeń na poziomie roku 2002 i ostrzeżenie o ograniczaniu świadczeń w małopolskich placówkach . W wydanym oświadczeniu związkowcy napisali o narastających w małopolskich zakładach zdrowotnych nastrojach niepokoju społecznego przeciwko zaniżonym kontraktom, limitowaniu świadczeń i perspektywie zwolnień. Zaniepokojenie wyrazili także samorządowcy skupieni w Konwencie Starostów Województwa Małopolskiego i dyrektorzy szpitali powiatowych i miejskich. Ich zdaniem, jeżeli renegocjowane kontrakty nie osiągną stanu z roku poprzedniego, możliwa jest akcja protestacyjna.
W Podlaskiem pod koniec stycznia prawie stu związkowców służby zdrowia pikietowało Urząd Wojewódzki w Białymstoku. Domagali się od tamtejszego wojewody podjęcia działań zaradczych wobec pogarszającej się sytuacji służby zdrowia na Podlasiu. Manifestację zorganizowała Podlaska Federacja Związków Zawodowych pracowników ochrony zdrowia, grupująca osiem związków zawodowych. Służba zdrowia w województwie podlaskim jest w stanie zapaści, w ramach kontraktów podlaskie szpitale otrzymują coraz mniej pieniędzy, nie ma koordynacji systemu naprawczego, na masową skalę odbywa się skupowanie długów placówek służby zdrowia.
Diagnoza i leczenie
Diagnoza jest prosta. Prosta nie oznacza bynajmniej że rozwiązanie problemów jest proste. Publiczna służba zdrowia cierpi z powodu wieloletniego niedoinwestowania, z powodu zaniechania zmian strukturalnych w latach ubiegłych. Służba zdrowia niejako padła ofiarą braku pomysłu na to, jak ma wyglądać lecznictwo publiczne oraz braku woli rozwiązania tego problemu przez polską klasę polityczną.
Placówkami ochrony zdrowia nadal zarządzają głównie lekarze, a nie menedżerowie. Narasta zjawisko handlu zobowiązaniami szpitali, ocierając się już momentami o patologię.
Receptą na rozwiązanie problemów publicznej opieki zdrowotnej miała być przed kilkoma laty wielka reforma - wprowadzenie kas chorych. Zmiany w założeniu miały przynieść poprawę jakości usług medycznych, upodmiotowić pacjenta, na skutek wolnej konkurencji między placówkami medycznymi miały wreszcie przynieść zmniejszenie kosztów leczenia. Reforma wprowadzona 4 lata temu miała uzdrowić system, niestety okazała się terapią zabójczą. Bardzo szybko doszło do sytuacji, gdzie warunki dyktowały kasy chorych, same borykające się z niedostatkiem funduszy.
- W prowizorycznym kontrakcie na pierwszy kwartał 2003 roku, kasa chorych zamroziła nam większość stawek za usługi przez nas wykonywane. Za niektóre usługi obniżyła stawki, tak że nie pokrywają nawet kosztów niektórych materiałów. Pomimo rosnących kosztów, za żadną usługę nie podwyższyła oferowanej gratyfikacji. Dlatego będę musiał kilka razy się zastanowić zanim skieruję pacjenta do specjalisty czy na dodatkowe badania. Co gorsze, kasa chorych zaproponowała nam tylko tymczasową umowę - właśnie na pierwszy kwartał 2003 roku. Tak więc, teraz nie wiem za jakie pieniądze będę musiał leczyć moich pacjentów w kwietniu czy później. Nie wiem czy będzie nas stać na wynajem gabinetów i utrzymywanie w pracy czterech pielęgniarek - twierdzi pragnący zachować anonimowość lekarz, współwłaściciel prywatnej praktyki lekarzy rodzinnych.
Lekarstwem na te niedomagania miało być wprowadzenie Funduszu Ochrony Zdrowia - rozwiązania forsowanego przez - SLD-owskiego ministra zdrowia Mariusza Łapińskiego. Łapiński zamierzał zlikwidować autonomiczne regionalne kasy chorych, wprowadzając jednocześnie centralny, ogólnopolski Fundusz Ochrony Zdrowia. Jednak pośpiech we wprowadzaniu nowej strategii reformowania nie przyniósł dobrych rezultatów. Centralistyczny FOZ jako trwałe rozwiązanie jest nieracjonalny z finansowego punktu widzenia i niebezpieczny politycznie.
W warunkach demokracji ta absolutna władza będzie się zmieniać i każdy nowy minister zdrowia może zechcieć wprowadzać najlepsze - jego zdaniem - pomysły. A to grozi poważnym zachwianiem stabilności sytemu.
Przy wprowadzaniu FOZ nawet sami ministrowie rządu Leszka Millera nie byli w stanie wypracować wspólnej polityki. Znana jest sprawa 8 procentowej, mającej rosnąć do 9 proc. składki ubezpieczenia zdrowotnego, lansowanej przez Łapińskiego przy poparciu parlamentu.
Stawce takiej sprzeciwiał się minister finansów Grzegorz Kołodko twierdzący, że same straty związane z mniejszymi wpływami z podatku dochodowego wyniosą prawie 740 mln zł. Do tego trzeba doliczyć podniesione składki opłacane przez budżet i wydatki za leczenie nieubezpieczonych dzieci. Słowem: reforma ministra Łapińskiego może kosztować 1 mld zł ponad to, co przewidziano na nią w budżecie. Decyzja w sprawie ustawy o FOZ spoczywa teraz w rękach prezydenta.
Leki za złotówkę?
Inny pomysł byłego ministra Łapińskiego - "leki za złotówkę" - też nie ma dobrej opinii. Pacjenci do dzisiaj nie doczekali się oficjalnej listy tych leków, a propozycja przestawiona wcześniej zawierała ponad 70 leków zawierających 17 substancji czynnych (większość stosowanych w chorobach układu krążenia). Prawie wszystkie te leki pacjenci kupują obecnie za opłatą ok. 2 zł.
Lista "leków za złotówkę" miała być gotowa na początku stycznia. Jest luty, a listy nie ma. W ministerstwie zdrowia trwają gorączkowe prace nad obniżeniem kosztów wprowadzenia w życie pomysłu autorstwa byłego ministra zdrowia.
Według wstępnych wyliczeń resortu ten propagandowy projekt miał kosztować tylko 28 mln złotych, teraz okazuje się, że suma będzie o wiele wyższa. Według analizy przeprowadzonej przez znaną firmę, która wzięła pod uwagę wielkość sprzedaży leków znajdujących się na liście, koszty przedsięwzięcia będą trzykrotnie wyższe niż szacunki ministerstwa - wyniosą ponad 100 mln złotych.
Perspektywa spokoju
Co zatem może uratować polską służbę zdrowia? Najważniejsze - trzeba skończyć z fikcją i hipokryzją, że polska służba zdrowia jest całkowicie bezpłatna. Trzeba jasno określić: za co płacimy, a za co nie. Prezes Naczelnej Rady Lekarskiej Konstanty Radziwiłł uważa, że w obecnej sytuacji należy rozważyć udział pacjenta w finansowaniu ochrony zdrowia.
- Łapówki były, są i będą nielegalne i niemoralne. Powinna być jednak możliwość dofinansowania ochrony zdrowia z kieszeni pacjentów, skoro nie ma możliwości zwiększenia nakładów z budżetu państwa. W projekcie ustawy przygotowanej przez samorząd i związek lekarzy przewidujemy uiszczanie przez pacjenta drobnych opłat przy wizytach u lekarza. Jest to na poziomie symbolicznym i są wymienione grupy, które nie powinny płacić dodatkowo - stwierdził Radziwiłł.
Niewykluczone też, że polskie prawo będzie dopuszczało upadłość placówek służby zdrowia. Specjalny zespół przy Ministerstwie Zdrowia dyskutuje nad wprowadzeniem takich zapisów. Obecnie upadłość szpitali jest praktycznie niemożliwa. Zmiany prawa od dawna domaga się Stowarzyszenie Menedżerów Służby Zdrowia.
Nowy minister zdrowia, Marek Balicki, obejmując swój urząd poprosił o 60 dni spokoju. Czas pokaże czy ten okres minister wykorzystał pożytecznie i efektywnie.