Tak sobie patrzę na tę dyskusję i mi się przypomina, jak tłumacze dyskutują o tym, jakie stawki należy brać, żeby nie zaniżać wartości pracy i nie psuć rynku. Co oczywiście daje najwyżej tyle (w mojej ocenie), że kilka osób - te, które na taki krok stać, czy to finansowo (mają "poduszkę" z oszczędności) czy ze względu na tolerancję ryzyka - podnosi stawki (i albo dostaje zlecenia, albo nie). Ale tych, na których się wyrzeka najbardziej dyskusja i tak nie dotyczy, bo oni chcą/potrzebują pracy za takie pieniądze, jakie są im proponowane.
Student filologii angielskiej (to obecnie najtańszy język, prawdopodobnie), który marzy o byciu tłumaczem (i nie spłaca jeszcze kredytu na mieszkanie) weźmie 13 złotych za stronę dokładnie dlatego, że mu to odpowiada (oczywiście pewnie wolałby więcej, ale perspektywy wykonania wreszcie
jakiegoś zlecenia jest dla wielu ludzi atrakcyjna sama w sobie). Co głęboko zniesmaczy tłumacza o ustabilizowanej, wysokiej pozycji na rynku, których chce, żeby klienci nie dostawali zawału, jak słyszą, że za stronę specjalistycznego ekspresu zapłacą 50 złotych. A obaj - i ten za 13 i ten za 50 - mają dziwny wyraz twarzy jak klient stwierdza, że tak czy siak za drogo i on to sobie przez automatyczny translator przepuści...
Są ludzie, którzy walczą i negocjują. Są ludzie którzy tego nie robią, czy to dlatego że takie warunki pracy im odpowiadają (w tej chwili), czyt dlatego że uważają, że nie mają wyboru. Osobiście sądzę, że warto negocjować, jeśli jest cień szansy, że jest o co, a ja CHCĘ dostać więcej. Ale nie jestem (aż) tak niepoprawnym romantykiem, żeby wierzyć, że zostanę za to z pewnością wynagrodzona. I jak przyjdzie co do czego i zacznę kiedyś głodować, to ja akurat się nie zarzekam, że nie wezmę pracy za śmiesznie niską stawkę dlatego, żeby móc wyżyć. Albo że nie wezmę, bo ja wiem, połowy etatu za najniższą krajową, w pracy ewidentnie "dla ON" (czyli takiej, gdzie liczy się nie to co umiem, a że mam świstek na dofinansowania) dlatego że nie mam innych opcji.
Cieszę się, że póki co taka sytuacja nie nastąpiła. Ale wcale nie jestem pewna czy to nie jest głównie kwestia szczęścia (a nie tego, że jestem hiper-cudownym-pracownikiem). Mam też pewność, że moje stawki (za które tłumaczyłam, zanim na dobre wsiąkłam w doktorat) wywołałyby uśmiech politowania na twarzy tych, którym się marzy, żeby zawód tłumacza miał się tak, jak zawód adwokata.
Żołądek ostatecznie mam taki sam jak wszyscy i jak będzie pusty, to będzie mnie głównie interesowało jego napełnienie, a nie interes branży, środowiska, itd. Różnica ewentualnie jest taka, że ja wtedy nie będę mówić, że mi jacyś "oni" krzywdę zrobili, bo nie wierzę w "onych". Wierzę że ludzie mają skłonności do braku wyobraźni, w równość żołądka, w to że istnieje chciwość (i inne takie: gniew, lenistwo - znamy listę), ale nie w "onych".