Pamiętam historię z mojego dzieciństwa. Latem, jak tylko była możliwość, Rodzice zabierali mnie i braci nad jezioro. Pokonywaliśmy drogę kilkudziesięciu kilometrów autobusem. Pamiętam ten „eksponat” z tamtych lat. Okrągłe krawędzie, przy kierowcy kopuła silnika, hałasującego, że nie było słychać własnego głosu. A trzęsło niemiłosiernie. Tata twierdził, że można w takich warunkach mieszać drinki:))))
To był (na tamte czasy) niemal kurort. Wielki teren, posiadający domki kempingowe (całe z drewna), pole namiotowe, pole zabaw dla dzieci, wielką (jak dla mnie z tamtych lat) łąkę. To właśnie na niej rodziny rozkładały koce, tworząc barwny dywan koców, jak i całych rodzin rozkładających się nań.
Jednak atrakcją było molo. Nic ekskluzywnego, ale na tamte czasy... Był drewniany pomost wdzierający się głęboko w jezioro. Pierwszy jego (mola odcinek), to po obu stronach pala trzcinowe z mnóstwem pałek wyrastających z wody. Było tam płytko, trochę muliście, ale na tyle bezpiecznie, iż Mama pozwalała nam tam buszować do woli. Musieliśmy tylko uważać na wszechobecne raki, czasami węgorze. Jednak moje zainteresowanie skierowane było na mnóstwo tam żyjących małż. Czarne szeroko wypukłe muszle wciąż otwierały się i zamykały. Trzymając je w dłoniach rozmawiałem z nimi jak z równymi sobie.
)))
To była dla mnie zagadka ogromna. Wciąż zasypywałem Rodziców pytaniami, jak to jest, że one żyją w wodzie. I skoro mi jest tam mokro i zimno, to im również musi tak być. Pytałem, czemu nie mieszkają w drewnianych domkach – o tam! I pokazywałem palcem w ich kierunku. Mieli się ze mną moi Rodzice, gdyż wszędzie było mnie pełno.
Raz Tata zabrał mnie kajakiem. Nie dało się wziąć wszystkich do jednego, więc rozsadzono nas (było nas trzech) do różnych łodzi. Na środku jeziora była sztucznie utworzona wyspa. Dla nas wyspa skarbów, i piratów. Choć nigdy nam tam nie pozwolono wejść, nie przeszkodziło to snuć nam przeróżnych opowieści z wyobraźni. Pętla w koło wyspy trwała nieco ponad godzinę, lecz to była frajda na skalę światową.
Pamiętam, jak pewnego razu byłem z Mamą nieopodal huśtawek. To były huśtawki w kształcie łodzi. Ogrodzone były niskim kolorowym ogrodzeniem z metalowych rurek. Mnie tam nie pozwalano wejść, gdyż byłem za mały. Miałem w tedy jakieś trzy czy cztery lata, może pięć. Niemniej nie wolno było i już.
Pamiętam, że w tedy trzymałem małża w dłoni, którego przemyciłem na polanę z zamiarem umieszczenia go w jednym domku z drewna. Jednak moją uwagę przyciągnął widok wysoko unoszącej się huśtawki. Mama rozmawiała w tedy z inną Mamą i nie zauważyła, że ja na czworakach przedostałem się do ogrodzenia huśtawek. Z jego pokonaniem nie było problemu, gdyż pręty bardziej (chyba) zdobiły, jak chroniły. I znalazłem się w polu działania huśtawki. Właśnie wpatrywałem się w nią jak unosi się i spada na dół. Byłem zachwycony. W tym momencie usłyszałem przeraźliwy krzyk Mamy, lecz było za późno. W momencie krzyku, niemal od razu znalazłem się w powietrzu.
Z późniejszych opowiadań pamiętam, że natychmiast znalazła się tam karetka pogotowia. Lekarz szył mi brodę. Okazało się, iż po oszacowaniu wielkości huśtawki, jak i jej masywu lekarz powiedział do Mamy, że to istny cud, gdyż to nie możliwe, bym przeżył takie uderzenie. Huśtawka w jakiś sposób uderzyła mnie pod brodę w momencie, gdy odwracałem się na krzyk Mamy.
Długo Mama pilnowała mnie nie dostępując mnie na krok, gdyż, jak to twierdziła: „nie można mnie spuścić z oka, bym czegoś nie narozrabiał”.
)))
Jednak najzabawniejsze z całej tej historii było to, iż po przebudzeniu pamiętałem o małżu, którego miałem w ręce. Dopytywałem się, co się z nim stało? Że jego rodzice będą się o niego martwić? Ponoć prosiłem Mamę usilnie, by jechała tam i to sprawdziła. Dzisiaj pod białą brodą pozostała mi pamiątka w postaci blizny po szyciu i nauczka do końca życia.
Mając dziś – kilkadziesiąt lat nie zbliżam się do huśtawek, trzymam się z daleka. Ot takie wspomnienie.
)))