Może to,zabrzmi naiwnie, ale myślę, że gdy tu w tym wątku wykrzyczę żal i wyleję trochę goryczy, to mi ulży.
Niby jest wszystko ok, ale czuję się jak skopany pies. nie ogarniam już tego chaosu, który wokół mnie się pojawił. I zastanawiam się , czy to moja wina, czy wina otoczenia. Zawsze byłam sprawna - dosłownie sprawna, nie byłam ON. Od wypadku w pracy - w X- 2007r. jestem niesprawna. Kilka operacji kolana, w końcu proteza-proteza, która miała mi przywrócić sprawność, stała się moim przekleństwem, Po nocach wyję z bólu, chodzenie przyprawia mnie o... Siedzę w domu i czuję się jak ptak w klatce, schody są dla mnie męką, normalne funkcjonowania chwilami przekracza moje granice (wytrzymałości).
Powie ktoś. co ta kobieta chce, żyje, ma obie nogi, ręce i wszystkie inne części ciała, a narzeka. że są inni, którzy mają gorzej, są kalekami od urodzenia.
Fakt, inni mają gorzej, ale z kalectwem w ogóle trudno jest się pogodzić. Mnie wysiada psychika. Dosłownie. Wówczas ból jest niczym, w porównaniu do stanu moich nerwów. I co z tego, że doskonale wiem o tym, że powinnam to i tamto, i owo, skoro wstaję czasem rano i ....wszystkie mądre postanowienia szlag trafia.Mój mózg jest kłębowiskiem wcale nie najmilszych myśli....
Dobrze chociaż, ze jest to forum, chwilami zapominam, ze nigdy nie będę już tak samo sprawna i że nic nie będzie takie jak dawniej -tylko wspomnienia są niezmienne.....
I co najbardziej bolesnego, co mnie tak naprawdę przytłacza, to -rodzina, rodzeństwo, znajomi, przyjaciele??? Cholera, gdzie Ci wszyscy?
Stara prawda - wśród serdecznych przyjaciół, psy zająca zjadły
((
Człowiek jest wart tyle, ile może sam dać.
A ja daję całą siebie - dla Mamy. Od dwóch lat jest nieuleczalnie chora,leży, balansujemy na krawędzi życia i śmierci, ostatnio były momenty, że "odchodziła", ale to jednak nie ta pora jeszcze, jak widać, znowu przywróciłam ją do życia. Jestem z Nią 24h na dobę, zawsze dyspozycyjna, nie mogę zostawiać Jej samej nawet na chwilę. Nie dosypiam, czuwam, kroplówki, zastrzyki, a ja już nie ma siły chodzić- tylko tego Mamie nie powiem.
owszem, mąż mi pomaga, jest cudowny, ale to w końcu facet, zresztą pracuje, więc jestem ciągle sama.
"JA dla siebie czasu nie mam, skąd bym miała brać ten czas" .
I tu jest problem, w tym względzie nie mogę, jak się okazuje liczyć na pomoc rodzeństwa
(( . Niestety. Pomoc paliatywna jest, -doraźnie, ale wszystko inne to mój problem, Radzę sobie, bo muszę, bo tak trzeba, bo tak nakazuje mi serce, dusza i rozsądek, ale nie ma już siły....... Zamknęłam się we własnym świecie na własną prośbę, tylko nie wiedziałam, ile to mnie będzie kosztowało....psychicznie. Nie oglądam świata ni ludzi, dziczeję powoli, życie towarzyskie- zapomniałam, jak wygląda. Znajomi, przyjaciele???, EH, szkoda gadać, więc tak sobie tkwię, niczym parasol w kącie.
Nie oczekuję niczego, ale może sama dojdę do właściwych ocen sytuacji..
tylko,żeby jeszcze sprawa nogi się wyjaśniła, byłoby chyba całkiem dobrze.... Wtedy i sił i zapału mieć będę znacznie więcej.